Antoni Dudek w obszernym artykule zamieszczonym przez wczorajszą Rzeczpospolitą (Antoni Dudek, Tonący okręt centroprawicy, Rzeczpospolita 17.04.09) pisze o polskiej polityce: „Kiedy pokazuję studentom filmy ilustrujące różne wydarzenia polityczne z początku lat 90., to w większości pojawiają się na nich twarze, które później mogą oni obejrzeć w wieczornych programach informacyjnych. Tylko siwych włosów i łysin jest więcej.” Autor postanawia dalej dokonać oceny wybranych liderów prawicowej części sceny politycznej, zauważa przy tym bez hipokryzji i z rzadką w polskich mediach elegancją: „Ocena ta z natury rzeczy musi mieć subiektywny charakter, ale nie powinna przybierać formy osobistych wycieczek.”
Na szczęście ten głupi blog nie ma takich ograniczeń. W zasadzie składa się on wyłącznie z osobistych wycieczek (poza wybranymi filozoficznymi wpisami). Nie odbiegając od tej tradycji, postanowiłem dokonać własnej krótkiej oceny liderów, którzy zainteresowali autora wspomnianego artykułu: Lecha Wałęsy, Mariana Krzaklewskiego, Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska. Jeśli ten tekst czytają jeszcze osoby zainteresowane poważnymi analizami, to już najwyższy czas udać się do kiosku po aktualny numer Rzeczpospolitej albo inną mądrą gazetę.
Lech Wałęsa to dziś głównie żałosny, schorowany grubas. Obawiam się, że jeden przeszczep serca może mu nie pomóc na dłuższą metę. Jeśli wreszcie nie schudnie, to będzie zużywał jedno serce na rok i w końcu będzie musiał szukać dawców w Chinach. Co bym mu powiedział, gdybym go spotkał? „Wałek, ty stary byku, przestań wyzywać ludzi od skurwysynów. Aha, i na przyszłość trzymaj Gulczyńskiego na krótszej smyczy. A jak już bijecie dziennikarzy, to potem przynajmniej nie uciekajcie przed policją.” Bronek „Jamajka” Komorowski podobno już ma nowe wierszyki na następną akademię ku czci Wałka: „Lej w ryja, gdy dziennikarzy mijasz” albo „Lech Wałęsa zuch, jego kumpel napierdala za dwóch.” Słowa w wierszykach są dobrane odpowiednio do poziomu Wałęsy. Uważam, że ten prostak tylko dzięki specyficznej mieszance cwaniactwa i arogancji znalazł się w polityce. Można się zastanawiać czy on naprawdę wierzy w to, że sam obalił komunizm, ale ostatecznie jakie znaczenie ma to, w co wierzy ten współczesny Nikodem Dyzma. „Nikodem! Mąż opatrznościowy! / Bez wad charakter, bez rozterek! / Oto Polaka portret nowy! / Tylko mu w ręce dać siekierę!” Dzisiejsze wynoszenie Wałka na piedestał przez dokładnie tych samych ludzi, którzy za jego prostactwo i za tę siekierę prowadzili z nim wojnę na początku lat 90. (typowe epitety: „antysemita”, „bolszewik”, „ten, co zniszczył Solidarność”, „bije żonę”) budzi spory niesmak. Jeszcze niedawno panowała w ogólnych zarysach zgoda co do postaci Wałęsy pomiędzy elitami i ich dziennikarzami a szarymi obywatelami. Dziś reżimowi dziennikarze wmawiają społeczeństwu, że samo kwestionowanie bohaterstwa Wałęsy jest wysoce niemoralne. Niezłe przewartościowanie. Jeszcze parę lat ta opinia o Wałęsie zostałaby uznana za standardową: „Ten człowiek nie zrobił nic, co można nazwać bohaterstwem ani nic, co można nazwać niezwykłym. Był, po prostu, marionetką, której nitki były pociągane przez ludzi z KOR-u zwanych «doradcami». Przywódcą sierpniowego strajku stał się w sposób zupełnie przypadkowy. Do zorganizowania strajku w stoczni nie przyczynił się w najmniejszym stopniu. Jego samodzielną decyzją było ogłoszenie zakończenia strajku po 3 dniach jego trwania.” Jak widać mit bohaterstwa Wałęsy to pusty balon, nadmuchany przez współczesnych koniunkturalnych dziejopisarzy. Do przekłucia tego balonu nie trzeba nawet odwoływać się do romansu Wałęsy z bezpieką i wielu innych jego draństw dawnych i obecnych.
Marian Krzaklewski to postać pożałowania godna – grał role, do których chyba nigdy nie dorósł. Zawsze, gdy patrzyłem na Krzaklewskiego – polityka, doznawałem przykrego uczucia: uczucia oglądania osoby, która trzyma fason pomimo dojmującego braku charyzmy. Co gorsza, Krzaklewski nie był bufonem – moim zdaniem był świadomy swoich braków i wiedział, że inni też są ich świadomi. W jakiś zagadkowy sposób nie przeszkodziło mu to wierzyć w swoją gwiazdę, w możliwość zwycięstwa z wytrawnym graczem, Kwaśniewskim. Te okoliczności jeszcze bardziej pogłębiały skojarzenie tej osoby z uczuciem rozpaczy. I w końcu biedak rzutem na taśmę próbuje teraz dołączyć do bezideowej ekipy Tuska, do ludzi, których jedyną wspólną cechą jest żądza pieniędzy i „ustawienia się”. Miał poważne ambicje prezydenckie, a został naganiaczem Tuska. Elżbieta Łukacijewska z podkarpackiego PO rolę naganiacza przypisuje Krzaklewskiemu zupełnie otwarcie: „każda osoba, która przysporzy PO wyborców jest godna wsparcia” – przyznaje Łukacijewska, komentując odebranie jej „jedynki” i umieszczenie na niej Pięknego Mariana. Nota bene, cynizm ludzi PO staje się zdumiewający i chyba powoli zaczyna to docierać do społeczeństwa z wyjątkiem wykształciuchów, rzecz jasna. Jak PO będzie pluć im w twarz, to wykształciuchy powiedzą, że deszcz pada. Jeśli chodzi o stare hasło Krzaklewskiego Kwas – pas, Krzak – tak, to ja dziękuję obu tym panom.
Jarosław Kaczyński jest mały, jest kawalerem, ma mamę, brata bliźniaka, kota (na domiar złego kot wabi się Alik), nie ma prawa jazdy, konta w banku (szwajcarskim)... W ogóle, co za duperelami ja się tu zajmuję? Przecież to Wstrętny Kaczor, demon w ludzkiej skórze, można nim dzieci straszyć i... wykształciuchów. Jak on właściwie został premierem? Czy ktoś mi to wytłumaczy? À propos małego wzrostu – wszyscy wiedzą, jak ważne znaczenie ma wzrost w polityce: kompleks Napoleona, obcasy Sarkozy’ego itd. Żeby więc nie szukać daleko zdejmijmy tu i teraz tę wstydliwą zasłonę. Skończmy ze zrzucaniem całej winy na mass media, że niby tendencyjnie kadrują, złośliwie ustawiają kamery itp.
Jarosław Kaczyński 167 cm
Lech Kaczyński 168 cm
Donald Tusk 174 cm
Lech Wałęsa 169 cm
Aleksander Kwaśniewski 170 cm
Nicholas Sarkozy 168 cm
Silvio Berlusconi 170 cm
Władimir Putin 171 cm
George W. Bush 180 cm
Barack Obama 187 cm
Pamiętajcie wykształciuchy: 1) 2 cm to różnica, która ma znaczenie – właśnie tyle dzieli przystojnego Kwacha (byłego prezydenta) od kurdupla Kaczora (obecnego prezydenta); 2) piękny i młody Donek ma aż 174 cm i tylko 52 lata (raptem 6 lat starszy od ziomala Kuby Wojewódzkiego), co oznacza, że wasz głos w nadchodzących wyborach ma już raczej w kieszeni; 3) na europejskich salonach lubiani są politycy, którzy robią z siebie pośmiewisko, rozpowiadając w wywiadach, że mają więcej cm wzrostu niż w rzeczywistości oraz chodząc na specjalnych obcasach, natomiast nie są lubiani politycy zwyczajnie niscy i potrafiący się z tego śmiać. Z kolei wśród młodzieży rządzi Google, Wikipedia oraz Simple English jako ostateczne źródło wiedzy, toteż abyście już nie musieli specjalnie szukać, cytat z angielskiej Wikipedii, który powinien rozwiać resztę wątpliwości dotyczących szans wyborczych poszczególnych polityków: „Taller candidates have the advantage in electoral politics (at least in the United States)” (hasło Heightism). Przypomnijmy jeszcze słowa Stefana „Terminatora” Niesiołowskiego, które ostatecznie muszą pogrążyć Kaczyńskich w oczach rasowego wykształciucha: „Przy okazji jak mówię o [Jarosławie] Kaczyńskim, to przepraszam wszystkie karły, bo zawsze mam takie skojarzenia, za które wszystkie karły serdecznie przepraszam.” Dlaczego „Terminator”? Jeszcze raz oddajmy mu głos: „Moim celem jest eliminacja z polskiej polityki zarówno jednego jak i drugiego Kaczyńskiego!” oraz „[o Jarosławie Kaczyńskim] Dla mnie on już umarł, wykopał sobie grób.”
Donald Tusk jest duży, w znaczeniu – taki duży chłopiec z niego. Najlepiej było to widać po przegranych wyborach prezydenckich w 2005. Zachował się wtedy, jak dziecko wykopane z placu zabaw. Stanęła taka sierotka przed swoimi wyborcami i powiedziała cienkim głosikiem „Jest mi trochę smutno.” Szczęście, że się wtedy nie rozpłakał. Jednak po tej traumie coś w nim pękło. Stał się jakiś zacięty, a określenie wyrazu jego twarzy jako „wilcze oczy” było eufemizmem. W rzeczywistości Tusk chodził strasznie nabuzowany, a – mówiąc kolokwialnie – sprawiał wrażenie świra. Po wygranych wyborach parlamentarnych w 2007 trochę mu się poprawiło, ale tylko trochę. Sądzę, że teraz zaczyna się znowu spinać do nadchodzących w przyszłym roku wyborów prezydenckich, przy czym w jego otoczeniu istnieją obawy, aby mu jakaś żyłka nie pękła albo w końcu faktycznie psycha nie siadła. On sam ma nic nie robić, nie podejmować żadnych decyzji. Ma tylko czuć się komfortowo, dobrze wypadać w tv i w sondażach i być gotowy do walki o prezydenturę. Myślę, że pani Małgorzata Tusk też dostała swoje zadanie w tym marszu do pełnej władzy. Każdego wieczora masuje premierowski karczek, kołysze i tuli biedaka do snu powtarzając mu łagodnie: „Wygrasz te wybory, wygrasz... będziesz prezydentem.” A w dni, w które Tusk szczególnie zdenerwuje się jakimiś wypowiedziami Kaczorów, mówi mu do z kolei do snu: „Złe Kaczory, złe... niedługo zostaniesz prezydentem i nie będzie już złych Kaczorów” albo tak: „No, nie smuć się już, widziałeś jak Palikot dojebał dzisiaj tym paskudnym Kaczorom? Powiedział, że są przez babkę spokrewnieni z Wilhelmem Świątkowskim... Nieważne, kim był Świątkowski, Doneczku, ważne, że Kaczory wiedzą... wyobraź sobie ich miny, hi hi.” Taka kuracja psychiczna odnosi pozytywny skutek, więc niewykluczone, że Tusk dotrwa do wyborów prezydenckich we względnie dobrej formie psychiatrycznej.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Przeczytałeś? Skomentuj!