Humor i satyra. Tu nie ma tematów tabu ani świętych krów. Przełamujmy zmowę milczenia. Zdemaskujmy i zniszczmy kamarylę. Nadchodzi kontrrewolucja.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Co zniesmacza posła Grupińskiego

Swego czasu napisałem nawet manifest swojego bloga. Problem polega na tym, że mu się sprzeniewierzyłem. Zadeklarowałem się, że zamierzam swoimi skromnymi środkami promować satyrę polityczną przeciwko naszemu establishmentowi i Tuskowej kamaryli, ogólnie – przeciwko tej naszej zatęchłej oligarchii, którą nazwałem roboczo świniokracją. Satyra miała być programowo na niskim poziomie, wyzyskiwać oczywiste, a zaniedbywane przez ogół humorystów, właściwości naszych polityków, jak choćby to, że Wałęsa jest kompletnym idiotą, Tusk skończonym tchórzem i neurotykiem, Michnik największym kłamcą tych czasów, a – dajmy na to – Palikot po prostu wziętym psycholem. Moja natura popychała mnie jednak stopniowo w kierunku szczegółowych analiz ważnych tematów, a wpisy zgodne z programowym manifestem pojawiały się coraz rzadziej. Czytelnicy, którzy łaskawie czytują ten blog częściej niż jednorazowo, mogliby poczuć się czasem zdezorientowani z powodu tego braku konsekwencji. Toteż wyjaśniam, że z braku lepszego miejsca nadal będą tu publikowane moje analizy, które – nieskromnie zauważę – bywają wartościowe (powstają kolejne!). Jednocześnie zastrzegam (czy też przestrzegam), iż będą pojawiać się także wpisy znacznie lżejsze, które odnosząc się do wybranych wypowiedzi i zdarzeń medialnych, będą demaskować beznadziejny poziom kultury naszego establishmentu, który chce podtrzymać tradycję „przewodniej siły narodu” dzięki dominacji w mediach i socjotechnice. A także wpisy nastawione na to, by po prostu w niewybrednej formie ustosunkować się do całej tej świniokracji, która od lat konsekwentnie dewastuje Polskę i do dzisiejszych twarzy tej świniokracji – polityków (a może raczej szaleńców) z Platformy Obywatelskiej.

Jarosław Kuźniar, prezenter TVN24

Obr. 1. Jarosław Kuźniar, prezenter TVN24 w trakcie programu.

Niniejszy wpis należy do tych lżejszych. Wytykam w nim chorobę naszych mediów – skrajną stronniczość i manipulację, a także zwracam uwagę na niskie standardy Platformy Obywatelskiej w dziedzinie kultury politycznej. Zapraszam na wycieczkę po kilku skojarzeniach związanych z sobotnim porannym programem TVN24 (05.12.09). Program ten ostatnio często prowadzi taki śliski typek – Jarosław Kuźniar (ciekawe czy ma coś wspólnego z inną gwiazdą TVN24 od wygłaszania prorządowych opinii – Romanem Kuźniarem, doradcą Tuska, który m.in. lobbował za utrudnianiem i przeciąganiem negocjacji z USA w sprawie MD). Prezenter Jarosław Kuźniar oficjalnie ma za zadanie ożywiać ciąg suchych informacji zabawnymi komentarzami, jego starania są jednak raczej nieporadne, wychodzi mu to strasznie drętwo. Spełnia jednak podstawowe kryterium telewizyjnych piesków – liże swoich, a podgryza wrogów, czyli PiS, prezydenta i zbliżone kręgi. Robi to nawet niby-prywatnie, czyli na swoim blogu, i to w tak charakterystycznym dla zwolenników PO stylu pełnym chamstwa i pogardy połączonym z żałosnym pozerstwem. W przypadku Kuźniara pozerstwo przyjęło formę używania niby-literackich figur. Pierwszy z brzegu przykład z wpisu pt. Chaotyczny jak Kaczyński, który Kuźniar zaczyna w te słowa: „Znam trzy odmiany ust prezydenta. Jego własne, głównie zaciśnięte, stęsknione uśmiechu...” Atak kontynuuje, odkrywając, że gdy z tych ust wydobywa się pisk (ta pogarda!) zafrasowania sprawami obywateli, to czuć nieszczerość. Ja zaś w tych podrygach Kuźniara czuję dokładnie ten sam kod kulturowy i te same cele, co w projektach Wojewódzkiego i Figurskiego. Przypomnę tu dosłowny i typowy dla nich cytat z ich audycji radiowej z 19.03.09: „The small, stupid, retarded mentally man called the President of Poland Lech Kaczyński was fallen apart by the letters that fell on his head” – Figurski rzucał te inwektywy, tłumacząc na niby na angielski słowa Wojewódzkiego, a Wojewódzki przy tym pokrzykiwał fałszywie: „Ja się od tego odcinam.”

Kuźniar to typ karierowicza-wazeliniarza. Na swoim politpoprawnym blogu oczywiście atakuje PiS i zastrzega, że jego wpisów nie należy identyfikować z linią TVN24, ale jakoś trudno wyobrazić sobie w TVN24 prezentera, który równie gorliwie wyrażałby nienawiść do PO i Tuska. Trudno też uwierzyć, że ta nienawiść Kuźniara – mniej czy bardziej podyktowana interesem przypodobania się przełożonym – nie przekłada się na jego pracę. Kuźniar po prostu gorliwie spełnia rolę trybika w machinie manipulacji opinią publiczną. Jego udawana wesołość polega na traktowaniu z wyższością i wyśmiewaniu większości prezentowanych wypowiedzi polityków PiS oraz nawiązywaniu ciepłych przyjacielskich relacji z politykami PO. I tak na przykład raz na wizji, zapowiadając rozmowę z Joachimem Brudzińskim, prostacko naśmiewa się z jego nazwiska („wypijemy brudzia z Brudzińskim”), by innym razem zabawiać widzów andrzejkowym laniem wosku w świetnej komitywie z Żelem-Karpiniukiem. Przyjmuje z wielką atencją marszałka Komorowskiego, a stara się lekceważyć wicemarszałka Putrę. Nowe przykłady tej praktyki pojawiają się niemal codziennie.

Właśnie we wspomnianym sobotnim programie TVN24 prezenter Kuźniar lekceważąco odnosił się do wicemarszałka Sejmu Krzysztofa Putry. Putra komentował praktykę pacyfikowania komisji hazardowej przez PO. Przy przechodzeniu do kolejnego tematu Kuźniar zachował się nie jak poważny dziennikarz, a jak ostatni cham: poprosił o komentarz do artykułu w aktualnej gazecie, a gdy Putra powiedział, że nie zna sprawy, to zamachał wicemarszałkowi tą gazetą przed oczami („o, tutaj napisali!”), kamery to pokazały. Kuźniar raczej miał świadomość, że prezentuje się w tym momencie jako zwykły cham, mało tego – miał pełne satysfakcji poczucie bezkarności. Przecież realizuje on instrukcje stacji należącej do medialnego frontu, który od lat robi wszystko, by wpoić społeczeństwu pogardę do PiS. Postępowanie Kuźniara było tu jedynie zwykłym przejawem praktyki stosowanej od lat.

Kilka minut później miała miejsce wideo-rozmowa z posłem i członkiem PO i dworu Tuska, jednym z 8 (!) wiceprzewodniczących klubu parlamentarnego PO, Rafałem Grupińskim. W tej rozmowie Kuźniar starał się jedynie stworzyć tło dla wyrzucenia przez Grupińskiego potoku drwin i złośliwości w stosunku do opozycji. Nie poruszono merytorycznie żadnego rzeczywistego problemu, a Kuźniar wcale nie nalegał, by sprowadzić rozmowę na rzeczowe tory. Następnie zmienił temat i nastąpiła wymiana zdań, która zainspirowała mnie do dzisiejszego wpisu. Trzeba tu wspomnieć, że Kuźniar na swoim blogu katuje czytelników także swoimi poetyckimi eksperymentami. Przed rozmową z Grupińskim zaś wyrecytował jakiś banalny wierszyk. Miało to być wprowadzenie do jednego z tematów rozmowy – tomu wierszy Uspokojenie autorstwa Grupińskiego-poety.

Rafał Grupiński promuje Uspokojenie, dwór Tuska

Obr. 2. Rafał Grupiński 02.12.09 jako poeta promuje tom wierszy Uspokojenie. Z prawej Rafał Grupiński jako polityk Platformy Obywatelskiej. Poniżej politycy należący do zauszników Donalda Tuska, czyli tzw. dwór Tuska wg Polityki w składzie sprzed afery hazardowej, czyli: Sławomir Nowak, Tomasz Arabski, Igor Ostachowicz, Paweł Graś, Rafał Grupiński.

Nie wierzę, by oddani i prominentni funkcjonariusze tak szkodliwej i zakłamanej partii jak Platforma Obywatelska umieli wznieść się na poziom wartościowej sztuki, ale sama idea polityka wszechstronnego, o bogatej osobowości jest jak najbardziej sympatyczna. Jak łatwo jednak Grupiński pokazał w krótkiej rozmowie z przyjaznym dziennikarzem twarz nienawistnego, małostkowego złośliwca! Oto Kuźniar w konwencji żartu poprosił go o pomoc zawodowego poety dla amatorskiego poety i podpowiedzenie rymu do słowa ‘zniesmacza’. I w tym krótkim momencie, gdy zadziałało prawo pierwszego skojarzenia, Grupiński pokazał swoją prawdziwą twarz: nie artysty czy kompetentnego polityka, ale małego, sfrustrowanego politykiera i wypalił: ‘sprawa kacza!’ Ta odpowiedź w pełni zadowoliła Kuźniara. By upewnić widzów, że chodziło dokładnie o tych znienawidzonych Kaczorów, Kuźniar kokieteryjnie zaznaczył, że chodziło mu o skojarzenie związane raczej z Platformą. Grupiński zorientował się, że zbytnio odsłonił tę typowo platformerską małostkowość i nikczemność, zwłaszcza gdy odnieść to do pozowania na poetę, czyli kogoś o wyszukanej osobowości. Szybko dodał, że nie będzie podawał więcej rymów, bo on preferuje wiersz biały. Ale słowa zostały już wypowiedziane. Panowie pożegnali się w świetnych nastrojach.

A mnie od razu przypomniał się pewien dowcip z długą brodą, ale nadzwyczajnie pasujący do powyższej sytuacji :-)

W pociągu jedzie dwóch gości, sami w przedziale, jest nudno, przedstawiają się sobie. Jeden nazywa się Buła, a drugi Paliwko.

Buła mówi:

– Panie Paliwko, jedziemy, nudno jest, opowiem o panu fraszkę, ale nie obrazi się pan?

– Ależ skąd! Śmiało, niech pan wali!

– Paliwko, Paliwko... skocz pan po piwko!

Po jakimś czasie odzywa się Paliwko:

– Panie Buła, jedziemy, nudno jest, może teraz ja o panu opowiem fraszkę, pan o mnie, to ja o panu, nie obrazi się pan?

– Ależ skąd! Ja o panu, pan o mnie. Wal pan śmiało!

– Buła, Buła, ty chuju!

Klip 1. Dowcip z fraszką w formie telewizyjnego skeczu. Występują: Marian Opania i Krzysztof Kowalewski.

Rozmowa polskiej elity intelektualnej: Rafał Grupiński (Uspokojenie) i Jarosław Kuźniar (TVN24)

Obr. 3. Rozmowa polskiej elity intelektualnej – na podstawie programu TVN24 w sobotę 05.12.09.

Podsumowanie: Czas, by nasza inteligencja zrozumiała, że Platforma Obywatelska nie jest partią intelektualistów o rzekomych wysokich standardach etycznych, a odrażającego w sensie kultury politycznej Palikota trzyma tylko koniunkturalnie czy tymczasowo. Jest dokładnie przeciwnie. To jest partia, w której wszyscy członkowie są pokroju Palikota (inni – jeśli byli – już odeszli lub zostali wygryzieni). Tyle tylko, że pozostali na co dzień udają bardziej kulturalnych, co wychodzi im lepiej lub gorzej, a czasem maska spada przez przypadek czy nieuwagę, jak tu w przypadku posła Grupińskiego.

sobota, 21 listopada 2009

Losy jeszcze się ważą

Divide et impera

Osoby, które świadomie i rozumnie obserwują scenę polityczną, często blogerzy (te 2 kategorie dziś w znacznym stopniu pokrywają się), dokonują świetnych spostrzeżeń szczegółowych, ale wszyscy mamy spory problem z nakreśleniem naszej sytuacji na bardzo ogólnym poziomie. Nie można zatem ustawać w wysiłkach na rzecz uporządkowania podstawowych faktów i prób przewidywania rozwoju sytuacji w kolejnych miesiącach i latach. Podtrzymywanie wrażenia niezrozumiałego chaosu, rozchwiania jest dziś korzystne dla bad guys, ale o tym za chwilę. Problem narasta i ma on wymiar zarówno globalny jak i lokalny – polski. Zwykły obywatel jest zasypywany ogromną ilością chaotycznych przekazów. Może przy tym poczuć się mały i zastraszony, bądź też wkurzony i obojętny. Dla macherów pociągających za sznurki obie opcje są korzystne. Dziś alienacja, zanik instynktu wspólnotowego, działa silnie na ich korzyść. Stara zasada divide et impera jest cały czas aktualna, w coraz to ulepszonych wersjach.

Przyjrzyjmy się w wielkim skrócie, jak zasadniczo rozchwiany jest obraz dzisiejszego świata. W czasach zimnej wojny wiedza o tym, że kapitalistyczna demokracja jest dobra, a komunistyczna dyktatura jest zła, była – mimo kontrkulturowych zawirowań na zachodzie i wszechobecnej siłowej propagandy po stronie wschodniej – wiedzą powszechnie akceptowaną po obu stronach żelaznej kurtyny jako pewien punkt odniesienia. Po upadku ZSRS w naturalny sposób pojawiła się koncepcja USA jako „światowego policjanta”, która była tyle nierealistyczna, co wygodna dla narodów, które po latach życia w cieniu bomby atomowej, chciały nacieszyć się spokojnym rozwojem i bogactwem. A co mamy dzisiaj? Z jednej strony potęga i rozsądek USA jako jedynego kraju, który zdecydowanie przeciwstawia się proliferacji broni atomowej, a z drugiej strony skuteczna propaganda mówiąca, że to polityka USA jest źródłem wojen i zła we współczesnym świecie. Obama miał być dobry przez to, że sprawi, że Ameryka przestanie się wtrącać w sprawy innych krajów, ale czy tę obietnicę dobrze zrealizował, a jeśli tak, czy to na pewno dobrze dla świata? Z jednej strony widzimy powrót groźnych imperialnych aspiracji Rosji, a z drugiej strony mamy uspokajanie, że jest to nasz naturalny partner, który już się ucywilizował. Mimo że się ucywilizował, należą mu się jednak daleko idące ustępstwa, by go nie drażnić, bo jednak może być groźny, no i ma te rakiety... Niektórzy już zaczęli przejmować się apetytem Chin na silniejsze zaakcentowanie swoich interesów w globalnej grze, ale znowu gubią się – cieszyć się, że ktoś wreszcie przytrze nosa tym aroganckim Jankesom? A jeśli tak, to pozostaje niepokojąca myśl – czy można zakładać, że Chińczycy będą nas bardziej lubić od Jankesów, czy choćby będą bardziej sprawiedliwi w swoich działaniach dotyczących innych krajów? A Unia Europejska? – cały ten euroentuzjastyczny przekaz jest jakiś plastikowy. Staje się on dla myślących ludzi niewiarygodny przez sam fakt całkowicie bezrefleksyjnej akceptacji dla wszelkich posunięć zwiększających integrację. Jak w starym dowcipie o temacie wypracowania w sowieckiej szkole: „Kto jest twoim największym bohaterem i dlaczego Lenin?” W Jewropejskim Sojuzie (tak naprawdę nazywa się UE po rosyjsku! – był Советский Союз, a jest Европейский союз) temat brzmiałby: „Jaka jest najlepsza przyszłość dla Europy i dlaczego jest to pełna integracja w ramach UE?”

Podobne rozchwianie mamy w polityce wewnętrznej. Trwający czwarty rok medialny jazgot mający całkowicie zdyskredytować jedną tylko partię polityczną, czyli PiS, doprowadził do spustoszenia w społecznej świadomości. Z jednej strony bowiem efekt został osiągnięty. Powtarzane wszędzie jak mantra zawołania, że „Każdy byle nie PiS i Kaczyńscy”, „Prezydent Kaczyński jest niewybieralny na drugą kadencję”, zostały metodą prania mózgu trwale wdrukowane u sporej części mniej świadomych, można powiedzieć – bezbronnych, odbiorców medialnego przekazu. Dziś już nikt nie pyta – właściwie dlaczego nie PiS? – to jest aksjomat. Z drugiej strony jednak te antypisowskie zaklęcia powoli tracą swoją moc, wycierają się. Na dodatek w mediach powoli zaczyna pojawiać się dość nieśmiała jeszcze krytyka partii, która miała być lekarstwem na PiS, czyli PO, pod ochroną jest jeszcze tylko Donald Tusk. Ta krytyka jest podyktowana tylko tym, by wiodące media nie utraciły do reszty kontaktu z rzeczywistością, a co za tym idzie – wiarygodności. Rządowe zaklęcia o dobrej sytuacji gospodarczej Polski stoją wszakże w sprzeczności z codziennym doświadczeniem, szczególnie na rynku pracy, w służbie zdrowia. Nieuchronnym kosztem dopuszczenia głosów krytycznych jest to, że u odbiorcy pojawia się dysonans poznawczy. Sytuację skomplikowało ujawnienie afer w rządzie – w ich kontekście służalczość mediów w stosunku do rządu jest tak jaskrawa, że trudno to sobie wewnętrznie poukładać i nadal wierzyć, że w mediach panuje obiektywizm i pluralizm.

Gdyby istniała siła, która miałaby możliwość ustanowienia w społeczeństwie poważnej, uczciwej debaty na kilka kluczowych tematów, to szybko okazałoby się, że ocena elit III RP musiałaby być miażdżąca. Od początku w 1989 aż do dzisiejszych rządów PO poczynania tych elit były antyspołeczne, antypolskie i skupione na maksymalizacji korzyści dla wąskich grup. Taka poważna debata nie tylko całkowicie pogrążyłaby Platformę Obywatelską, ale i pozbawiła legitymizacji całe nasze zaprzedane elity, establishment oraz skompromitowałyby korporacje, które pełnią głównie funkcje usługowe dla układu, a poniekąd stanowią jego komponenty (prawnicza, dziennikarska itd.). I to jest właśnie przyczyna wspomnianego na wstępie podtrzymywania wrażenia zamętu na scenie politycznej, wrażenia, że logiczne poukładanie wszystkich dziwnych procesów, których odpryski do nas docierają przez media, jest z gruntu niemożliwe.

Zwróćmy uwagę na to, że w mediach pojawiają się zamiennie dwie główne „szkoły” w analizie bieżącej sytuacji politycznej uprawiane zresztą przez te same osobowości medialne. Raz pojawia się bezwstydnie stronnicza kampania na rzecz jednej partii na zasadzie „wszystkie ręce na pokład”. W ramach takiej kampanii wzmacnia się w społeczeństwie entuzjazm, zaangażowanie w „słuszne” idee. Drugim razem pojawia się smęcenie, że cała polityka to jedno wielkie bagno, żadnym politykom nie wolno wierzyć, wszyscy są w coś umoczeni. Najlepiej w ogóle zająć się własnymi ciekawszymi sprawami i zostawić całe to polityczne tałatajstwo swojemu marnemu losowi. W tym podejściu wzmacnia się w społeczeństwie cynizm, zobojętnienie. Oczywiście, tego typu akcje są ściśle zsynchronizowane z aktualną sytuacją polityczną i teraz jesteśmy w drugiej fazie. Nietrudno zgadnąć, na czym polega odpowiednia synchronizacja. Gdy trzeba udupić wrogów układu, jak np. PiS i Kaczyńskich, to przechodzi się do pierwszej fazy. Gdy trzeba zneutralizować krytykę swoich ludzi, jak np. w przypadku katastrofalnych rządów PO i Tuska, to przechodzi się do drugiej fazy.

Warto zwrócić uwagę, że SLD sprowadzono dziś do roli partii czysto usługowej dla podtrzymania elektoratu w stanie korzystnym dla układu. Myślę, że ta konieczność jest dla SLD, która czuje się – jeszcze z moskiewskiego nadania – prawowitym gospodarzem Polski, bardzo trudna do przełknięcia i odbywa się to tam z wielkim bólem. Stąd smętne przepychanki na lewicy i trudności z pogodzeniem się z tą sytuacją przez takich polityków jak na przykład Leszek Miller. Ta rola została ostatecznie przypisana do SLD po porażce w 2005 roku. W 2007 odbyło się ewidentne przekazanie elektoratu SLD/LiD Platformie Obywatelskiej, by nie dopuścić do katastrofy układu, jaką byłoby przedłużenie rządów Kaczyńskich. Starannie przemyślanym sygnałem dla wyborców było huczne ogłoszenie Kwaśniewskiego „lokomotywą wyborczą” LiD, po czym epatowanie społeczeństwa jego błazeństwami i rzekomą nieumiejętnością zapanowania nad alkoholizmem w ciągu ledwie kilku miesięcy kampanii wyborczej. Drugim takim sygnałem były przesłania Kwaśniewskiego i Tuska do wyborców LiD w podsumowujących wystąpieniach na koniec ostatniej debaty przedwyborczej Tusk-Kwaśniewski, a zatem przed ogromnym audytorium tuż przed wyborami. Uważne przesłuchanie tych wystąpień pokazuje, że Kwaśniewski nie wezwał wprost do głosowania na LiD, a wymienił je dopiero na 3. miejscu na liście celów! Czy tak mówią zasady marketingu politycznego, którymi ponoć Kwaśniewski biegle się posługuje? „Namawiam wszystkich, którzy myślą tak jak lewica – zagłosujcie. Potrzebna Polsce jest równowaga polityczna, potrzebna jest Polsce centrolewica i potrzebny jest Polsce LiD.” Tusk wtedy przemawiał jako drugi i spokojnie i jednoznacznie poprosił, by ze względu na konieczność odsunięcia od władzy braci Kaczyńskich wyborcy LiD zagłosowali na PO. Ani Kwaśniewski, ani nikt z liderów LiD, po tej debacie nie zaprotestował wyraźnie przeciw takiemu postawieniu sprawy. Wyborcy LiD to często ludzie zdemoralizowani, aspołeczni, ale na tyle inteligentni, by doskonale zrozumieć zaistniałe okoliczności oraz wagę takiego komunikatu.

Dziś politycy SLD kontynuują odgrywanie usługowej roli na rzecz układu. W trakcie wspomnianej przeze mnie drugiej fazy akcji medialnej zakłada się kompromitowanie klasy polityków jako całości. Dlatego politycy SLD pojawiają się na kompromitujących sesjach fotograficznych. Przypomnijmy: w maju przed wyborami europejskimi Olejniczak w rozpiętej koszuli pokazuje owłosioną klatkę na okładce Wprost jako przykład polityka „wylaszczonego”. W lipcu we Wprost Light ukazała się profesjonalna sesja fotograficzna z Napierniczakiem ucharakteryzowanym na Jamesa Deana – czy to nie jest cokolwiek żałosne? Ale okazuje się, że to nie koniec. Teraz dowiadujemy się o Senyszynce (profesor! – haha) na okładce grudniowej Machiny, gdzie niezbyt skromnie wystawia na publiczny widok swoje starcze wdzięki. Dziennikarz Sylwester Latkowski usłużnie zapytuje na swoim blogu „Jak nisko jeszcze mogą upaść politycy w autopromocji?” Ach, ci nasi dziennikarze z ich instynktownym wyczuciem, skąd wieje wiatr, i starannie wypracowaną umiejętnością udawania idioty. Druga faza trwa, toteż Latkowski w żadnym razie nie odnosi swojego zdegustowania do Senyszyn, SLD, czy lewicy. On właśnie zdegustował się politykami w ogóle i to zdegustowanie ogłasza społeczeństwu na swoim blogu, by ono za jego przykładem i mocą jego dziennikarskiego autorytetu podzieliło to uczucie do całej klasy politycznej.

Klincz

W toku kolejnych, często wzajemnie niespójnych, medialnych akcji siłą rozpędu zostały utrwalone w świadomości społecznej kalki, które tworzą dziś dziwną układankę, nie zawsze zgodną tym, czego oczekiwaliby macherzy. Operują oni na materii, która – to jasne – nie jest dowolnie plastyczna. Na przykład utrwalił się od pewnego czasu schemat, że SLD nie można popierać, bo popieranie postkomunistów jest rzeczą wstydliwą. Na tym schemacie budowano poparcie dla PO jako dla partii, która rzekomo nie wchodzi we wstydliwe układy z postkomunistami, a jednym z zaklęć przeciwko PiS w ostatnich miesiącach stały się oskarżenia o współpracę z SLD. Doszło do tego, że postacie, dla których układ ma jakieś opcje, trzeba było medialnie wypreparować ze środowiska czerwonych, mam tu na myśli chociażby Jolantę Kwaśniewską czy Włodzimierza Cimoszewicza. Inną ciekawostką jest to, że nie udało się wypromować Libertasu czy SD – w tym przypadku oszustwa były szyte zbyt grubymi nićmi nawet dla najbardziej lojalnych i wyrozumiałych odbiorców mediów. W przypadku SD wyrachowanie takich polityków jak Piskorski czy Olechowski, zresztą nie tak dawno należących do wierchuszki PO, zbyt mocno rzucało się w oczy. Najsilniej lansowaną kalką jest oczywiście odrzucenie PiS, i to odrzucenie a priori, na zasadzie aksjomatu przyjętego bez dowodu. Stąd nieuchronnie musi pojawiać się takie zdanie jak w wywiadzie Olejnik ze Schetyną sprzed 2 dni, w którym Olejnik podsumowała zaniedbania rządu PO: „Jedyny wasz plus jest taki, że dla was nie ma alternatywy.” Świadczy to o żelaznym klinczu w jakim znajdują się dziś macherzy i ogłupione – lecz nie do końca – społeczeństwo. Z jednej strony utrwalono kalki, z których medialnym osobowościom trudno nagle wycofać się – PiS jest złe, popieranie SLD jest wstydliwe. Z drugiej strony już wiadomo, że nie przejdzie bezczelny kant z SD, a PO padnie z hukiem tym większym im dłużej medialna kroplówka jest do tego projektu podłączona, sztucznie podtrzymując poparcie.

Jaka jest właściwie świadomość elektoratu

Kilka dni temu serwer Blogpressa też stanął po stronie bad guys i pożarł moją dyskusję z Ckwadratem, który nie pierwszy raz z poświęceniem wziął na siebie niewdzięczną rolę advocatus diaboli, co umożliwiło sformułowanie kilku ważnych spostrzeżeń. W dyskusji tej Ckwadrat pesymistycznie ocenił, że miernota naszej dzisiejszej władzy jest odzwierciedleniem miernoty elektoratu. Arogancja, cynizm, pozerstwo to wszak cechy, które w wielu kręgach zapewniają towarzyski sukces. Ludziom tego pokroju może zaimponować Palikot czy cierpiący na jakąś wściekliznę Niesiołowski – osoby w niemałym stopniu odpowiedzialne za zdemolowanie debaty publicznej opartej o argumenty merytoryczne. Nie zgodziłem się z taką generalizacją, uznając, że proces powstawania w społeczeństwie określonych sympatii politycznych jest bardziej złożony. Mało tego, kierując się taką uproszczoną analizą, narażamy się na łatwe rozegranie przez układ. A i poczucie rezygnacji i bierności, które łatwo może pojawić się przy takiej interpretacji, też nie byłoby korzystne. A po stronie układu nastroje społeczne są niewątpliwie monitorowane przez sztaby analityków.

Myślę, że cała zabawa z analizą zbiorowej świadomości elektoratu polega na tym, że równie łatwo jest przecenić jego możliwości zrozumienia sytuacji politycznej, jak i tych możliwości nie docenić. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z równaniem z wieloma zmiennymi i na szczęście żaden wynik nie jest z góry przesądzony. Gdyby było inaczej i pożądany wynik można było osiągnąć tylko i wyłącznie poprzez dostrojenie określonych parametrów tego równania, to by oznaczało, że demokracja straciła wszelki sens, a jedyną szansą na zmianę sytuacji są rozwiązania siłowe, jak to drzewiej bywało.

Tymczasem parametry równania będące pod kontrolą układu są naciągane do granic możliwości. Wspomniałem już o obrzydzeniu ludziom PiS metodą prania mózgu, a dalej o taktyce nazwanej przeze mnie roboczo drugą fazą, która polega na obrzydzeniu ludziom polityki w ogóle. Oczywiście do sporej części wyborców PO można z powodzeniem zastosować spostrzeżenie Ckwadrata. Są to ludzie, którzy legitymizują takie działania PO jak zamiana polityki w kabaret, kpiny z ludzi, którzy próbują nawiązać merytoryczną dyskusję, prowadzenie polityki, kierując się wyłącznie PR-em, ciągłe krętactwa. Grupa ta pokrywa się z fanami Kuby Wojewódzkiego, wszyscy oni operują wspólnym kodem kulturowym. Inna duża część wyborców doskonale rozumie układ polityczno-medialny, który ukształtował się w Polsce i będzie głosowała za tym układem, bo zwyczajnie ma w tym interes. Te 2 ostatnie grupy są także brane pod uwagę i maksymalnie motywowane do dalszego zainteresowania projektem PO. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te czynniki (parametry) są już mocno naciągnięte, a w powietrzu wisi jakaś zmiana.

Napisałem wyżej, że łatwo też nie docenić możliwości elektoratu. Prawdę powiedziawszy w dużym stopniu wszyscy popełniamy nieustannie taki właśnie błąd. Bo przecież elektorat to tak naprawdę my wszyscy. Właśnie my, którzy widząc szaleństwo Tuska i jego kolegów, powtarzamy naokoło wszem i wobec, że jesteśmy za Platformą, bo jakże inaczej, przecież SLD to czerwoni, a z Kaczorami to na Księżyc, więc tylko tę Platformę mamy, a ona jest taka nasza, swojska, przecież nie bez wad tak jak my sami. A jak zechcemy snobować się na oryginałów, to powiemy, że jesteśmy za UPR, bo Platforma to socjaliści, którzy tylko przybrali maskę liberałów, a SLD i Kaczory to socjalizm, którego wszak nie znosimy. No ale jak ktoś przyciśnie, to przyznamy, że Platforma a nawet SLD lepsze od PiS, bo przecież to partie mniej socjalistyczne. Elektorat to także my, którzy chcemy jakoś przeżyć, a normalnie w naszym biednym kraju przecież nie da się żyć. Kto nie kombinuje, ten całe życie klepie biedę. Więc może chcemy silnej Polski, ale nie jesteśmy pewni, czy gdy przyjdzie ten PiS i zaprowadzi ten swój upragniony porządek, żadnych przekrętów, to czy nie stracimy na tym za bardzo. A choć – w odróżnieniu od tych najbiedniejszych, którzy siedzą po części na garnuszku rodziców i nie są w stanie nic zaoszczędzić – mamy może już częściowo spłacone kredyty, stać nas w tym wszystkim na kochanki, to nagłe zmniejszenie dochodów może spowodować finansową katastrofę. Zatem może lepiej nie ryzykować. Polskę naprawimy innym razem. Wszystkie te ludzkie uwikłania oczywiście przekładają się na decyzje wyborcze tak lub inaczej, ale nie oznacza to, że można lekceważyć polityczne wyczucie ludzi te decyzje podejmujących, że wszyscy tak naiwnie wierzą w pierdoły, które opowiada Tusk, czy w bajki o złych Kaczorach, które chcą wprowadzić w Polsce dyktaturę. Jaką motywację mieli chociażby penitencjariusze zakładów karnych, którzy gremialnie zagłosowali na PO? Przecież nie kierowała nimi wiara w cud gospodarczy.

Dynamikę zmian świadomości społecznej w tej dekadzie nadała afera Rywina. Niedoceniany już dziś wpływ miała też chyba śmierć Jana Pawła II. Od tamtego czasu panuje chwiejna równowaga. Wiemy przecież, że zwycięstwo PiS i Lecha Kaczyńskiego w 2005 nie przyszło bynajmniej łatwo, do ostatniej chwili toczyła się walka o nieprzerwaną kontynuację Rywinlandu pod światłym i nowoczesnym przywództwem tandemu Tusk-Rokita. Częsty błąd w ocenie elektoratu polega także na tym, że wydaje nam się, że w ciągu zaledwie kilku lat i bez takich wstrząsów jak afera Rywina może dojść do zasadniczych zmian w elektoracie. Owszem, następna dekada będzie kierowała się już nową logiką, którą – oprócz podkładu, który dziś wypracowujemy – wyznaczą zmiany pokoleniowe, prawdziwy kryzys ekonomiczny i niepewna sytuacja międzynarodowa. Mamy więc od kilku lat praktycznie ten sam elektorat, a kolejne wyniki wyborów są efektem jedynie pewnych wahań nastrojów, szczególnej mobilizacji wspólnoty lub zręcznej inżynierii społecznej. W 2005 mieliśmy do czynienia z niezwykłą mobilizacją. Wielu ludziom – tym samym, którzy wcześniej głosowali na Kwacha i na kolejne projekty Michniksa – w tym jednym szczególnym roku wydało się, że to jest ten moment, gdy warto coś poświęcić dla dobra wspólnoty. Może na początku nie będzie lekko, ale razem będziemy w stanie zbudować uczciwe państwo, tak różne od tego zafundowanego przez wielkie okrągłostołowe oszustwo. Podtekstem wściekłego ataku na PiS po wyborach 2005 była chęć obrzydzenia ludziom takich myśli na przyszłość. Temu służyły takie medialne kreacje związane z Samoobroną i LPR, jak prowokacja TVN z Beger czy choćby sprawa Ferdydurke w zestawie lektur, którą tak mocno rozpalono społeczne emocje. Ale to nie wystarczyło, PiS miał nadspodziewanie dobre ostatnie tygodnie i przez kilka chwil przed wyborami 2007 układ był faktycznie zagrożony. Wtedy trzeba było uciec się do inżynierii społecznej i szczególnej mobilizacji części elektoratu – młodego, nieuświadomionego politycznie, lecz urobionego przez tę specyficzną dzisiejszą popkulturę. Temu służyła całkiem udana z marketingowego punktu widzenia akcja z obroną geja Tiky Winky, akcja „zabierz babci dowód” (babci! – przecież babcie i dziadków mają osoby dość młode, zwykle do dwudziestu paru lat), czy wreszcie wielka manipulacja z rzekomo społecznymi akcjami skierowanymi do młodego elektoratu typu „Zmień kraj. Idź na wybory” (Jak zmanipulowano wybory 2007 roku). Analitykom wiele mówią liczby związane z wyborami 2007 – frekwencja, bezwzględne poparcie dla określonych partii. Ale pozostaje faktem, że finisz, czyli ostatni tydzień, należał do Platformy, a na dodatek skala jej zwycięstwa była duża i raczej niespodziewana. Wieczór wyborczy i długie dramatycznie oczekiwane na pojawienie się słupków obrazujących takie wyniki miało kolosalne znaczenie psychologiczne. W blokowiskach widać było jak niecodziennie rozświetlone są późną porą mieszkania aż do ogłoszenia wyników mimo tego, że następny dzień był dniem pracy. W moim odczuciu to dopiero w tym momencie pękła ta wspólnota, która pozwoliła na zwycięstwo PiS w 2005 roku i dała duże szanse w 2007 roku, pomimo zabójczej mobilizacji elit przeciwko PiS, zgodnie z zasadą „wszystkie ręce na pokład”. Ludzie na gorąco nie analizowali szczegółowo wyników i przyczyn porażki. Po prostu zrozumieli, że cały ten wysiłek nie ma sensu, i tak nic się nie zmieni, nie warto grać na straconych pozycjach, stali się na powrót pragmatyczni, wspólnota pękła jak bańka mydlana. Chęć ostatecznego zdeptania wszelkiej nadziei była podtekstem narracji, którą najtrafniej tuż przed wyborami wyraził Radek Sikorski: „Jeszcze jedna bitwa, jeszcze dorżniemy watahy, wygramy tę batalię!”. Dorzynanie watah – to była przyczyna dość zaskakującego faktu, że kulminacja medialnej nagonki na PiS i prezydenta Kaczyńskiego przyszła po wygranych przez PO wyborach, o ile to jeszcze pamiętamy.

Dziś przypuszczam, że po dwóch latach rządów PO następuje powrót do stanu równowagi z czasów afery Rywina. Trudno będzie wykrzesać tego ducha prawdziwej nadziei na zmiany, jaka mimo braku politycznej stabilności i ostrego oporu ze strony układu towarzyszyła rządom PiS w latach 2005-2007. Plusem jest to, że dziś lepiej wiadomo, kto gdzie stoi. Wielu zostało zniechęconych do PiS, ale i wielu przyznaje dziś, że w 2005 głosowało na PO z niewiedzy. Jarosławowi Kaczyńskiemu zarzuca się ostre sformułowania, a układ stara się go ośmieszyć i zakrzyczeć, ale to dalekowzroczny polityk. Mówiąc o tradycji AK z jednej strony politycznej barykady, i tradycji ZOMO z drugiej strony, wyznacza istotne ramy dla trwającej walki politycznej, zasadniczo ułatwia intuicyjne zaklasyfikowanie jej różnorakich uczestników i nadaje tej walce właściwą rangę symboliczną. Choćby media nie wiem jak wyśmiewały ten podział i zaklinały rzeczywistość, to nie zdołamy już od niego uciec i bardzo dobrze. Nie chodzi tu bowiem o polaryzację sceny politycznej, w istocie to Tusk zaczął totalną wojnę z Kaczyńskimi, wojnę na wyniszczenie. Także Tusk odrzucał wszelkie próby nawiązania choćby nikłego porozumienia i współpracy. Chodzi o to, byśmy jako społeczeństwo dokonali ostatecznego wyboru. Takiego wyboru nie zapewnią żadne oszukańcze projekty polityczne na kilka lat, żadna inżynieria społeczna, najbardziej wymyślne hasła, spoty, najmądrzej napisane programy, których nikt nie czyta, żadni mistrzowie ciętej riposty w telewizji. Ale dobrze zdefiniowane odniesienia do sfery symbolicznej mogą umożliwić dokonanie takiego wyboru. Jeśli faktycznie większość z nas to ci, którzy uważają Jaruzelskiego za bohatera, Kiszczaka za człowieka honoru, Kuklińskiego za zdrajcę, powstanie warszawskie tylko za tragiczną pomyłkę, a pamięć o Katyniu za przeszkodę w unormowaniu stosunków polsko-rosyjskich, a także ci, którzy nie płakali po papieżu, to wtedy może przyjdzie ten czas, by pogodzić się z ostatecznym przedefiniowaniem projektu Polska, a może i jego zamknięciem w nieodległym terminie. Dziś jednak mamy czas, gdy próby przywrócenia naszej historii do powszechnej świadomości znajdują szeroki oddźwięk, istnieje wręcz pewien głód wiedzy na ten temat, a to dobry znak. Jeśli jesteśmy przy sferze symbolicznej, to jak ładnie zawołanie Sikorskiego o dorzynaniu watah komponuje się z piosenką Okudżawy/Kaczmarskiego Obława i jak potwierdza to diagnozę Kaczyńskiego, jeśli idzie o pozycje, jakie zajęli poszczególni politycy w dzisiejszej politycznej wojnie.

niedziela, 18 października 2009

Czekam na happy end

Filmowy detektyw trafia na ślad porozumienia wysoko postawionych polityków z przestępcami. Skojarzenie z Mariuszem Kamińskim i aferą hazardową narzuca się samo...

Obr. 1. Filmowy detektyw trafia na ślad porozumienia wysoko postawionych polityków z przestępcami. Skojarzenie z Mariuszem Kamińskim i aferą hazardową narzuca się samo...

Czekam na happy end :)

sobota, 17 października 2009

Tusk i Pawlak byli i są zdrajcami

Klip 1. Lech Wałęsa – Zaginione dokumenty. Ten klip przypomina w pigułce przebieg wypadków związanych z ratowaniem postkomunistycznego układu przed zdemaskowaniem. Głównym bohaterem jest Bolek (Lech Wałęsa), którym posłużono się do obalenia rządu Jana Olszewskiego pamiętnej nocy 04/05.06.1992. Warto zwrócić uwagę na to jak gorliwie wtedy wykonywali swoje podrzędne role Tusk i Pawlak – dzisiejszy premier i wicepremier. Dalsza część klipu od 02:10 dotyczy wykradania przez Bolka akt państwowych i mikrofilmów dotyczących swojej osoby.

Donald Tusk (rocznik 1957, 52 lata) i Waldemar Pawlak (rocznik 1959, 50 lat) mogliby być kolegami. Ich drogi polityczne zeszły się na chwilę w nocy 04/05.06.1992 w sejmowym gabinecie, gdzie grupa posłów pod kierownictwem ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy przygotowywała „gangsterski chwyt” – jak nazwał to sam Pawlak (paradoksalnie jedyny, którego ruszyło sumienie) – w celu obalenia rządu Jana Olszewskiego. Rząd ten w imię żywotnych polskich interesów był gotów naruszyć potężne interesy mafii, szemranego biznesu i obcych wywiadów, dla których teren Polski i jej państwowy majątek rozkradany na potęgę to było wtedy prawdziwe eldorado. W swojej determinacji Olszewski zamierzał ujawnić listy byłych agentów SB wśród czołowych polityków i to wystarczyło, by wywołać ogromną mobilizację niemal wszystkich stron sceny politycznej w celu zatrzymania tych działań. Przeciwnik był wtedy zbyt silny, a po zażegnaniu niebezpieczeństwa okopał się jeszcze mocniej. Warto jednak tamte wydarzenia stale przypominać, by wspomagać naturalną tendencję do wypływania prawdy na wierzch. Proces ten będzie drążył skałę tak długo, aż nie zostanie zakończony.

Na początku klipu słyszymy posła wywodzącego się z opozycji z czasów PRL, Kazimierza Świtonia, który wypowiedział słynne słowa: „Pragnę powiedzieć, że na drugiej liście jest pan prezydent jako agent Służby Bezpieczeństwa.” W istocie postępowanie Wałęsy zaczęło budzić wątpliwości u bardziej świadomych obserwatorów dość wcześnie. Problem polegał na tym, że pod koniec lat 80. Wałęsę kryli wszyscy: komunistyczna władza była żywotnie zainteresowana w uwiarygodnianiu swojego człowieka jako lidera opozycji, a zachodnim rozgłośniom radiowym nadającym po polsku brakowało szczegółowych informacji lub prowadziły własną grę. Niemała liczba osób autentycznie walczących z komuną w kluczowym roku 1989 i wyczuwających przekręt nie miała siły przebicia, by zahamować niedemokratyczne przejmowanie rzekomo demokratycznie wybieralnych 35% miejsc w Sejmie i 100% miejsc w Senacie przez Komitety Obywatelskie Wałęsy i niedopuszczanie kandydatów spoza kliki.

Jeszcze w czasie debaty telewizyjnej Wałęsa-Miodowicz 30.11.88 patrzyło się na Wałęsę z jakąś nadzieją, choć już wtedy mocno dawało do myślenia, że fala strajków z sierpnia 1988 była nieprzyjemnym zaskoczeniem nie tylko dla władz, ale i dla opozycji... A organizacja strajku wymagała rzeczywistej woli walki. Wtedy jeszcze częste były pacyfikacje przez ZOMO i wiadome konsekwencje dla liderów. Wałęsa, prowadząc swoją politykę, niczym już nie ryzykował w tym czasie (w rzeczywistości – jako człowiek służb – nigdy nie ryzykował). Większe wątpliwości, co do prawdziwego sensu gry prowadzonej przez „Solidarność” Wałęsy, wzbudziło już pokazane przez tv powitanie Wałęsy i Jaruzelskiego, gdy pierwszy raz spotkali się 18.04.89 – Jaruzelski: „Góra z górą...”, Wałęsa: „Tym razem chyba się nie rozejdziemy”, Jaruzelski: „Wszystko dla dobra Polski.” Całkiem możliwe, że ta gładka wymiana zdań była wyreżyserowana. Wszystko stało się jasne po odrażających próbach przepchnięcia rządu Kiszczaka, a potem po powstaniu rządu Mazowieckiego z resortami siłowymi obsadzonymi przez komunistów oraz po wyborze Jaruzelskiego na prezydenta. Lepiej zorientowani w prywatnych rozmowach wprost nazywali Wałęsę ironicznie Bolkiem. Tymi zorientowanymi, nawet częściej niż ideowi lecz często naiwni zwolennicy „Solidarności”, byli dobrze ustawieni myślący komuniści, ci sami, którzy środowisko młodych entuzjastycznych i nieświadomych przekrętu, jakiego są częścią, zwolenników dekomunizacji nazywali pogardliwie pampersami.

Zdanie o agenturalności Wałęsy rzucone z sejmowej trybuny przez Kazimierza Świtonia było ważne. W dzisiejszym nazewnictwie można by powiedzieć, że dokonało ono pierwszego nieznacznego wyłomu w oficjalnej narracji o pokojowym przekazaniu władzy opozycji przez reżim PRL – w rzeczywistości o żadnego przekazania władzy nie było, zmieniły się tylko formy administrowania Polakami. W artykule z 2007 Wyborcza w charakterystycznym ociekającym jadem stylu opisuje zdarzenia z 1992: „Poseł Sławomir Siwek z PC próbuje starego tricku – zgłasza wniosek o utajnienie obrad. W chwilę później Kazimierz Świtoń krzyczy z mównicy: «Prezydent Wałęsa jest na drugiej liście jako agent SB!»” Jak można usłyszeć, nie było żadnych krzyków, tylko Wyborcza – jak zawsze – broni agentów, sugerując, że zwolennicy ich ujawnienia to niebezpieczni maniacy. Interesujący jest fakt, że zdanie Świtonia wykreślono ze stenogramu obrad i to na wniosek... posła Jana Rokity. Na następny poważniejszy wyłom w narracji trzeba było czekać niestety aż 16 lat do ukazania się książki Cenckiewicza i Gontarczyka.

Przyjrzyjmy się roli jaką w wydarzeniach 1992 roku odegrali młodzi wtedy lecz gorliwi kandydaci na przyszłych namiestników Polski: Tusk i Pawlak. Będąc ledwo po trzydziestce, należeli wtedy do politycznej młodzieży. Podczas gdy mafioso Wałęsa organizował na zapleczu przewrót z potencjalnie niepewnymi klubami, inni mafiosi – Geremek, Kwaśniewski – zabezpieczali operację w Sejmie, o ich wsparcie Wałęsa nie musiał się martwić. Tacy ludzie jak Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, Jan Olszewski, z determinacją dążyli do prawdziwego oczyszczenia polskiej polityki i ponieśli za to wysoką cenę jako politycy – byli zwalczani za pomocą służb specjalnych (koordynował to płk Jan Lesiak, co udowodniono w sądzie w 2007), oczerniano ich w mediach zmonopolizowanych przez środowisko Michnika, byli w dużej mierze pozbawieni kontaktu ze społeczeństwem poprzez wykluczanie ich osób oraz idei z przestrzeni publicznej.

Jak widać w klipie, Tusk i Pawlak nawet przez chwilę nie mieli wątpliwości, po czyjej stronie stanąć. Dialogi jak z filmu sensacyjnego. Wałęsa: „Słuchajcie, bo jak nie przejdzie [Pawlak], to jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji.” Tusk: „Jak SLD nie skrewi, to przejdzie.” SLD miałoby skrewić? Żart? Niekoniecznie. Tusk na tym zebraniu zdominowanym przez graczy z wyższej ligi nie ma nic do powiedzenia, jest tylko takim gówniarzem z ambicjami. Toteż odzywa się nie dlatego, że ma coś ważnego do powiedzenia, ale by podkreślić swoje gorliwe zaangażowanie w tę sprawę i by nie zostało mu to zapomniane. Kto wie, może gdyby wtedy zdystansował się od tego szemranego towarzystwa, milcząc wyniośle, dziś nie byłby premierem. W każdym razie Tusk wolał nie ryzykować. By podkreślić swoją przynależność do grupy, poufale użył paragangsterskiego języka: „jak SLD nie skrewi”.

Ciekawie ogląda się także wylęknionego Pawlaka, gdy powtarza przed Wałęsą wyuczoną lekcję: „Potem, po powołaniu, składam podziękowanie, «sytuacja jest dramatyczna», wniosek o MSW i MON. I czyszczę sobie UOP.” Za chwilę wygłasza w Sejmie swoim charakterystycznym, dobrze znanym dziś tonem: „Sytuacja stała się dramatyczna.” Zapis narady został wykonany na potrzeby Wałęsy, który nie chciał, by – w przypadku ewentualnych problemów – całą odpowiedzialność za przewrót zrzucono na niego. Taśmy w żadnym razie nie miały przeniknąć do opinii publicznej. Przegrany pokątnie materiał VHS wyciekł przez niedbalstwo pewnych osób i determinację innych – za coś takiego łatwo można zostać „uciszonym”. Opinia publiczna poznała ten materiał z filmu Jacka Kurskiego Nocna zmiana z 1994, który został raz wyemitowany w publicznej tv w 1995 i do czasu upowszechnienia się Internetu i sieci P2P w bieżącej dekadzie był słabo dostępny. Dopiero gdy film stał się popularny, napisała o nim Wyborcza w swoim charakterystycznym nienawistnym stylu. Tymczasem w 1998 ukazał się album Kultu Ostateczny krach systemu korporacji z piosenką Lewy czerwcowy nawiązującą do Nocnej zmiany a w szczególności wyśmiewającą niewdzięczne zadanie, jakie otrzymał młody Pawlak. Kazik Staszewski nie bez ironii wtedy śpiewał: „Tak panie Waldku, pan się nie boi / Dwie trzecie Sejmu za panem stoi / Panie Waldku, pan się nie boi / Cały naród murem za panem stoi.” ... „Panie Waldku, pan się nie boi / Pan prezydent także za panem stoi.”

W klipie zwrócono uwagę także na postać Tomasza Bańkowskiego (Polski Program Gospodarczy, inaczej: Duże Piwo, czyli frakcja Polskiej Partii Przyjaciół Piwa Janusza Rewińskiego). Później Bańkowski dołączył do posłów z KLD w klubie poselskim Polski Program Liberalny, a po powstaniu PO w 2001 zapisał się do tej partii. W trakcie nocnej zmiany Bańkowski przemawiał: „Pan Waldemar Pawlak (...) mam nadzieję, że będzie w stanie sformułować rząd, który będzie służył dobrze Polsce Ludowej... Polsce... przepraszam [na sali śmiech, oklaski]”

Tusk i Pawlak w 1992 potwierdzili swoją przynależność do klubu zdrajców. Historia zatoczyła koło i w 2007 z błogosławieństwem emerytowanego już Bolka-Wałęsy ponownie gorliwie przyłożyli się do przerwania działania patriotycznego rządu. Tym razem był to rząd Jarosława Kaczyńskiego. Tym razem Tusk przeszedł kilka szczebli wyżej w hierarchii i został namaszczony na mafiosę z pierwszego szeregu, może nawet myśli, że coś rozgrywa. Zwróćmy uwagę, że Pawlak był na tym etapie znacznie wcześniej, a mianowicie w czasie swoich 33 dni po obaleniu rządu Olszewskiego oraz w latach 1993-1995. Jakikolwiek jest dziś prawdziwy cel Tuska, widać na zdrowy rozsądek, że nie da się wziąć odpowiedzialności za swoje rządy przed historią i jednocześnie sprawować funkcję premiera tak nieudolnie jak Tusk. Nawet jeśli dziś maska PR-u i osłona medialna względnie dobrze działa, to z perspektywy jakiś 5 lat nędza i błazeństwo rządu Tuska będą już całkowicie oczywiste.

Moim zdaniem nie należy łudzić się, że afera hazardowa i afera stoczniowa wyczerpują repertuar tego rządu. Sytuacja w Polsce dziś intensywnie zmierza w kierunku samowoli mafii oraz służb (polskich i obcych) charakterystycznej dla lat 90. Dla doświadczonego obserwatora wykrycie afer przez ostatnią zdolną do tego służbę, czyli CBA, nie jest zaskoczeniem, a w udostępnionych stenogramach zwraca uwagę nie głupota uczestników zdarzeń, którą kłamliwie podkreśla oficjalna propaganda. Zwraca uwagę raczej ich uzasadnione poczucie bezpieczeństwa i bezkarności. Podobnie było w latach 90., gdy złapany gangster wysokiej rangi ze śmiechem oznajmiał oficerowi śledczemu lub prokuratorowi, że za kilka dni go wypuszczą. I rzeczywiście, po kilku dniach przychodziło z góry polecenie zwolnienia pod byle pretekstem, a nadgorliwy glina czy prokurator był w najlepszym razie odsuwany od sprawy. Jeśli dalej był zbyt dociekliwy, to sam prosił się o poważne kłopoty, których początkiem było zdegradowanie czy utrata pracy. Nieliczne w porównaniu z rozmiarami procederu, lecz nagłaśniane, policyjne akcje przeciwko gangom były w rzeczywistości elementem wojny gangów. Przypomina się też „Pershing”, który będąc szefem największego polskiego gangu odpowiedzialnym za wiele morderstw, odsiadywał 4-letni wyrok w komfortowych warunkach, kierując swoim imperium z więzienia.

W latach 00. bossowie zalegalizowali swoje mafijne kapitały i ulokowali je w legalnym biznesie. Początek rządów zdrajców Tuska i Pawlaka to dla tych „biznesmenów” – jak pokazują afery – sygnał do powrotu na większą skalę do macierzystej branży. O ile jednak prominentni politycy SLD pełnili w ówczesnych rozgrywkach funkcję podmiotową, o tyle politycy PO są dziś tylko miernymi wykonawcami przygotowującymi grunt dla powrotu „prawowitych” administratorów Polski rodem z PZPR-SLD. Przygotowanie to polega na wprowadzaniu do służb specjalnych ludzi pracujących dla SLD i KGB, m.in. z rozwiązanego przez rząd PiS WSI, oraz likwidacji CBA. To jest dziś prawdziwy cel i jedyny sens sprawowania funkcji premiera przez Tuska.

środa, 14 października 2009

Z Tuska złazi farba

Absurdy rządowo-medialnej narracji

Nawet kompromitująca afera nie musi spowodować natychmiastowego spadku notowań takiej partii jak Platforma Obywatelska oraz jej lidera – premiera Donalda Tuska. Pojawiają się kolejne dowody na to, że wielu czołowych polityków tej partii jest uwikłanych w ciemne interesy i służy nie państwu a podejrzanym wpływowym grupom. Donald Tusk w obliczu takich wstrząsów nie wykonał tak naprawdę ani jednego realnego posunięcia, stosuje jedynie szereg nie zawsze spójnych technik PR-owskich. Zaczyna od stwierdzenia, że nie było żadnej afery, stosując przy tym logikę, że warunkiem koniecznym wystąpienia afery jest wystąpienie przestępstwa, a tego ujawnione stenogramy – jego zdaniem – nie dowodzą, a czego dowodzą nieujawnione – nie może powiedzieć, bo są tajne.

Mało tego, mamy uwierzyć, że jego ludzie w rzeczywistości mieli dobre intencje: chcieli najlepszej dla państwa ustawy hazardowej i najkorzystniejszej dla państwa sprzedaży stoczni. „Pseudoafery” wzięły się stąd, że do realizacji swoich dobrych intencji zabrali się bardzo nieudolnie, oraz stąd, że CBA to służba, która szuka korupcji głównie w szeregach partii władzy, zamiast skupić się na mniej drażliwych tematach. Jednocześnie PO to partia mająca najlepszych profesjonalistów i zawodowców w sprawach ekonomicznych oraz najwyższe standardy. Dalej Tusk usuwa z rządu szereg ludzi, zapewniając jednocześnie społeczeństwo o tym, że do tych wyrzuconych ma pełne zaufanie, jednak do wyrzucenia ich zobowiązują go właśnie najwyższe standardy etyczne obowiązujące w jego partii (?!). Odgrywa jednocześnie surowego – który karze za błędy i dobrego – który wszystkim ufa, wszystkich kocha i nikomu nie robi krzywdy. Co prawda idzie na wojnę z PiS-em, ale to nie kłóci się z główną narracją miłości, gdyż PiS jest w oficjalnej narracji traktowany jako ciało obce, wrzód do wycięcia, wataha, którą należy dorżnąć. W narracji o Tusku bardzo ważne jest to, że jest on świetnym liderem. Nie mogą tego w żadnym razie podważyć takie fakty jak otaczanie się nieudolnymi ludźmi czy brak panowania nad ich działaniami, a nawet osobiste zaangażowanie się w kompromitujące rozmowy z Katarem na najwyższym szczeblu w sprawie ustawionego przetargu. Zawsze winni muszą być niekompetentni wykonawcy, a lider pozostaje nieskazitelny.

Premier używa srogich zapewnień, co do chęci rozprawienia się z choćby ewentualnością korupcji lęgnącej się w szeregach PO, a ma temu posłużyć komisja sejmowa do spraw afery hazardowej. Jednocześnie bojowy nastrój platformersów prących do wojny z PiS-em oraz przejmujących CBA pokazuje, że wynik prac tej komisji jest przesądzony. Zdaniem Tuska i jego ludzi ta komisja ma błyskawicznie dojść do wniosku, że nie było żadnej afery, podejrzani z Platformy są czyści jak łza, a cała historia była wynikiem intrygi piekielnych Kaczyńskich i piekielnego CBA. Na szczęście dzielny i mądry Tusk obronił skoncentrowane w PO siły dobra oraz – przy okazji – wszystkich Polaków przed tymi piekielnymi zakusami i ostatecznie wykorzenił zło z naszego świata. Dopiero wtedy mógł nareszcie... nie odpocząć! Zająć się prawdziwym rządzeniem krajem. Happy end. Ten eschatologiczny typ myślenia jest widoczny w szeregach PO od kilku dni – są karni, zmobilizowani i zdeterminowani. Wydawałoby się jednak, że wspinając się na wyżyny absurdu, nie dojdą do mówienia w kategoriach świętej wojny zupełnie wprost. Oto jednak oryginalne wypowiedzi jednego z głównych kapciowych Tuska, Sławomira Nowaka, z wywiadu, który ukazał się w Polska 10.10.09:

Ludzie Platformy ufają Tuskowi, nawet jeśli nie rozumieją jego decyzji?

On nie jest żadnym nawiedzonym mistykiem, który ma olśnienia, ale na pewno jest dotknięty przez Pana Boga geniuszem i nieprawdopodobną intuicją. Premier zawsze szuka niestandardowych rozstrzygnięć i na tym też polega jego siła. Obrady klubu zakończył ostatnio sformułowaniem: „nie traćcie ducha”. Biblijnie, powiało świeżą bryzą.

(...)

Na co ma Pan teraz ochotę?

Wrócić do domu, być z rodziną. Trochę pogadać o tym.

I co będzie dalej?

Spotkamy się ze znajomymi, pójdziemy na spacer, może skoczymy do zoo w Oliwie.

Zobaczyć tygrysa?

Tak. I powiem dzieciom: to jest taki przyczajony tygrys, ukryty smok, zupełnie jak pan premier. [śmiech]

Rozumiem, że mając słabą orientację w politycznych wydarzeniach i oceniając je tylko przez pryzmat serwisów informacyjnych, można zgodzić się z powtarzanymi do znudzenia propagandowymi deklaracjami, że CBA było policją polityczną PiS-u, a w rządzie PO nie było żadnych afer. Nie sposób jednak nie zauważyć w rządowo-medialnej narracji przytłaczającego nagromadzenia absurdu. Jest to ważne spostrzeżenie i tym, którzy zachowali resztki rozsądku na pewno da to do myślenia. Należy jednak sobie zadać pytanie, czy najwierniejsi zwolennicy PO głosowali na tę partię, kierując się zdrowym rozsądkiem? Czy medialne zarzuty pod adresem PiS z czasów wyborów 2007, że ta partia wszystkich podsłuchuje i zwykłym biednym ludziom wchodzi o 6 rano do domów, a na dodatek – jak nic – zamierza wprowadzić w Polsce stan wojenny, czy te zarzuty mają coś wspólnego ze zdrowym rozsądkiem? Raczej nie, i tu jest chyba klucz do zrozumienia nagromadzenia absurdu w dzisiejszej narracji Tuska. On swoje przemówienia i działania kieruje do swojego żelaznego elektoratu.

Problem Tuska z żelaznym elektoratem PO

Jaki jest prawdziwy sens popierania takiej partii jak PO wśród jej żelaznego elektoratu? Typowa afera gospodarcza na tym elektoracie nie robi wrażenia – raczej traktuje on korupcję jako nieodłączny element życia polityczno-gospodarczego. Wydaje mi się, że ostatnie 2 afery Tuska są dla tego elektoratu w pełni akceptowalne. Sensem pierwszej, afery hazardowej, było w końcu, ogólnie biorąc, zmniejszenie opodatkowania oraz zwiększenie dostępności automatów do hazardu, co daje się wpisać w bezkompromisowe wspieranie wolności gospodarczej. Sensem drugiej, afery stoczniowej, było ustawienie przetargu, co jest, co prawda, zaprzeczeniem wolności gospodarczej, ale za to daje się wpisać w determinację urzędników, by pozbyć się wreszcie nierentownych stoczni i „kłopotliwych” stoczniowców. Wykrętne tłumaczenia Tuska i jego ludzi, usunięcie ministrów ze stanowisk – to daje się wyjaśnić stanem wyższej konieczności. Zmiany w rządzie nie cieszą żelaznego elektoratu jako sprzeczne z przyjętym wizerunkiem PO, ale dają się usprawiedliwić koniecznością utrzymania poparcia u tych, którzy „nie rozumieją polityki w pełni” i prymitywnie „domagają się głów”. Dla żelaznego elektoratu ciężkim grzechem Tuska mogłaby być najwyżej jakaś ewidentna żenująca gafa, ale ponieważ na ogół to media decydują, co i kiedy jest gafą, Tusk z tym na razie nie ma problemu.

Główną przesłanką przynależności do żelaznego elektoratu PO jest chyba potrzeba zaakcentowania przynależności do pewnej grupy. Jest to szczególnie widoczne wśród elit, zwanych też salonem, gdzie popieranie Tuska i PO, to jeden z podstawowych towarzyskich obowiązków. Wyrwanie się z poparciem dla PiS jest traktowane jako nietakt właściwie wykluczający z towarzystwa. Co ciekawe, popieranie PO nie jest traktowane jako „polityczne”, natomiast ten, kto popiera PiS, musi otrzymać od razu łatkę jakiegoś podejrzanego politycznego aktywisty, wręcz oszołoma. Na podtrzymanie tego stanu wśród elit wydatnie wpływa sieć zależności finansowych związanych z przepływem pieniędzy głównie w branży rozrywkowej i telewizyjnej.

W Polsce istnieje także potężna grupa społeczna, która głęboko podświadomie czuje potrzebę ciągłego potwierdzania swojej przynależności do „lepszego towarzystwa”. A wymagania stawiane szaremu obywatelowi, by do tego lepszego towarzystwa dostać przepustkę są w sumie niewielkie: bezwarunkowe popieranie PO (dla pozyskania aktualnych argumentów wystarczy od czasu do czasu zajrzeć do Gazety Wyborczej i TVN24), gorliwe udawanie znawcy towarzyskich nowinek takich jak suschi, czy też zachwycanie się beznadziejnym humorem Szkła kontaktowego (widzowie niemal obowiązkowo zaczynają swoje telefoniczne opinie od „szkiełko to wspaniały program”, „jesteście moją ulubioną parą” i kontynuują: „te Kaczory to bezmózgie kreatury, jak ja ich nienawidzę, zróbcie coś, żeby ich wreszcie nie było”). Zagospodarowanie tej przemożnej potrzeby awansu towarzyskiego swego czasu pozwoliło osiągnąć wysokie poparcie społeczne Unii Wolności, a dzisiaj jej duchowemu i politycznemu spadkobiercy – Platformie Obywatelskiej. Ten specyficzny snobizm na PO zauważył Marek Migalski. Potraktował to jako słabość tej partii i znakomicie punktuje. Nic dziwnego, że jest on dziś traktowany przez salon jako jeden z głównych wrogów.

Z powyższego wynika, że wśród żelaznego elektoratu Tuskowi i Platformie nie zaszkodzi absurdalność narracji, może natomiast jak najbardziej zaszkodzić wizerunek polityków obciachowych. Z ostatnich wydarzeń najbardziej zaszkodził Tuskowi nie Chlebowski załatwiający ciemne interesy z Sobiesiakiem, tylko Chlebowski, który poci się jak szczur pod naciskiem oczekiwań swojego patrona rzucającego „kurwami”, a potem żałośnie wije się na konferencji prasowej przed dziennikarzami. Zaszkodził Chlebowski spotykający się ze swoim patronem pokątnie na stacji benzynowej jak podrzędny gangster zamiast w wyszukanym lokalu jak boss z bossem. Zaszkodził – nie Drzewiecki jako minister tolerancyjny dla kolosalnej korupcji w sporcie, ale Drzewiecki jako Miro, który szuka okazji by gdzieś zachlać, nieważne czy w kraju, czy za granicą, a potem obnosi się ze swoją czerwoną pijacką mordą, co przy okazji ostatnich wydarzeń wszyscy sobie dobitnie uświadomili. Nieudolność Tuska też jest pomijalnym szczegółem wobec takiego obciachu jak stwierdzenia Nowaka: „Tusk jest dotknięty przez Pana Boga geniuszem.” „Pan premier to taki przyczajony tygrys, ukryty smok.” Paradoksalnie z Tuska dziś złazi farba i dzięki Markowi Migalskiemu, i dzięki Sławomirowi Nowakowi z jego psalmami pochwalnymi.

Scenariusze polityczne

Mimo dość gwałtownego przełamania politycznej sztampy ostatnich 2 lat, proces przeformatowania elektoratu nie nastąpi z dnia na dzień. Dla dobrego zrozumienia procesów zmian sympatii wyborczych w społeczeństwie niezbędne wydaje się doświadczenie życiowe, otwartość na ludzi i kontakty z wieloma środowiskami. To lepsze dla zrozumienia elektoratu niż socjologiczne studia. Spróbujmy jednak spojrzeć na te procesy z najbardziej ogólnej perspektywy. Spójrzmy najpierw na przybliżone wyniki wyborów parlamentarnych 2007 w liczbach bezwzględnych: PO – 6,5 mln, PiS – 5 mln, LiD – 2 mln, PSL – 1,5 mln, 1 mln – pozostałe partie, które nie przekroczyły progu wyborczego. Razem 16 mln. Frekwencja 54% została uznana za bardzo wysoką i zapewne w kolejnych wyborach parlamentarnych 2011 nie będzie ona wyższa.

Pierwsze ważne spostrzeżenie jest takie, że na 3,5 mln wyborców głosujących na LiD i PSL można liczyć chyba w znikomym stopniu. Przy LiD w ostatnich wyborach został chyba tylko najtwardszy postkomunistyczny elektorat. Jedynie wśród wyborców PSL mogła się znaleźć pewna liczba zdezorientowanych „politycznych rozbitków”, zwłaszcza, że był wtedy budowany wizerunek PSL jako partii spoza układów „tych” i „tamtych”, „nieskażonej” udziałem w rządach. Dopiero po wyborach zaczęto więcej mówić o PSL jako byłym koalicjancie SLD. Pozostałe mniejsze partie to głównie Samoobrona i LPR, które w warunkach konfliktu między PiS a byłymi koalicjantami przed wyborami 2007 także mogły przyciągnąć głównie elektorat zdecydowanie sprzeciwiający się PiS. Wraz z postępowaniem politycznej edukacji społeczeństwa, można spodziewać się tendencji do zmniejszania liczby głosów na partie, które nie przekraczają progu, załóżmy, że w kolejnych wyborach będzie ich 0,5 mln – te głosy uznajmy za „zmarnowane”, nie będą brane pod uwagę w dalszej analizie. Na tym etapie analizy mamy więc 4 mln głosów, mówiąc w dużym uproszczeniu, na formacje postkomunistyczne. Głosy „postkomunistyczne” zasilą SLD i PSL lub też – jeśli zajdzie taka konieczność – jakąś nową postkomunistyczną mutację, na przykład SD.

W przypadku PiS możemy mówić o twardym elektoracie, który potwierdzają nawet stronnicze sondaże preferencji politycznych, i wynosi on ok. 4 mln Polaków. Do tego w ostatnich wyborach doszło 1 mln niezdecydowanych, którzy obecnie przynajmniej sondażowo dołączyli do elektoratu PO. Jedynym potencjalnym elektoratem PiS-u jest więc twardy elektorat tej partii oraz ta część wyborców o chwiejnych poglądach, która w 2007 roku wybrała PO lub PiS, kierując się jakimś ogólnym obrazem wyłaniającym się z medialnego szumu. Wśród wyborców PO była spora część elektoratu postkomunistycznego, która w 2007 roku na wyraźne sygnały liderów obu ugrupowań – PO i LiD – przeniosła poparcie na PO. Ten ostatni aspekt można w tej analizie pominąć. Przyjmijmy też dla uproszczenia, że żelazny elektorat PO, czyli niereformowalne wykształciuchy (bliższe rosyjskiemu terminowi образованщина wprowadzonemu przez Aleksandra Sołżenicyna byłoby może określenie: wykształceniec), oraz część elektoratu postkomunistów przetransferowana z LiD w 2007 to ok. 4 mln ludzi. Zostaje szacunkowe 3,5 mln niezdecydowanych Polaków, w większości uczciwych porządnych ludzi, których politykowanie razi i męczy, na co dzień raczej od tego uciekają, a ich szczątkowa wiedza na ten temat pochodzi głównie z pobieżnie przyswajanych informacji medialnych. Warto zdać sobie sprawę, że w praktyce to o ich serca toczy się walka.

Można sobie wyobrazić wiele scenariuszy, które tu odrzucam, by nie przedłużać wywodu. Katastrofalne byłoby na przykład każde pęknięcie po prawej stronie, czy to wewnątrz PiS, czy poprzez powstanie innej partii prawicowej w istotny sposób odbierającej głosy. Łatwo też sobie wyobrazić pesymistyczny scenariusz, w którym PiS nieznacznie zwiększa stan posiadania, ale zostaje z łatwością rozegrany politycznie przez pozostałe partie, które w tej czy innej konfiguracji zawsze będą reprezentować elity rządzące Polską od 20 lat.

Scenariusz 1. Przesunięcia na scenie politycznej (możliwy w przypadku przyspieszonych wyborów)

Załóżmy, że PiS przyciąga do siebie ok. 2 mln niezdecydowanych wyborców (PiS – 6 mln, PO – 5,5 mln, postkomuniści – 4 mln) – tyle wystarczy, by uzyskać przewagę nad PO, ale bez większości bezwzględnej. Ten wariant był chyba rozważany przed wyborami 2007. Takie nazwiska jak Rokita czy Płażyński miały grać na rozłam w PO, które po przegraniu kolejnych wyborów znalazłoby się w kryzysie. Gdyby tak jeszcze do Sejmu nie wszedł PSL, to PO wtedy wizerunkowo dystansujące się od koalicji z SLD byłoby w poważnych tarapatach. Teraz taki wariant jest jednak już całkowicie nieaktualny. Po zwycięstwie wyborczym nastąpiła silna integracja zaplecza politycznego i biznesowego PO. Poza tym w PO chyba już nie ma ludzi przyzwoitych, którzy chcieliby odejść z tej partii w imię dobra Polski, owego mitycznego prawego skrzydła tej partii. Próbny balon z puszczeniem plotki, że do rządu Tuska miałby wejść Włodzimierz Cimoszewicz pokazuje, że to środowisko nie czuje żadnych oporów nawet przed otwartą współpracą z postkomunistami i akceptacja tego stanu rzeczy przechodzi na żelazny elektorat. Cicha współpraca PO z SLD w samorządach kwitnie od samego początku istnienia PO, słynny układ warszawski Piskorskiego oraz układ krakowski Majchrowskiego to tylko 2 przykłady, a jest ich znacznie więcej. W istocie jest to układ sitw oplatających Polskę, zwany czerwono-różową nomenklaturą. Coraz mniej ludzi pamięta o PRL i PZPR, a wszystko da się wytłumaczyć koniecznością działań na rzecz „niedopuszczenia do władzy Kaczyńskich”. Można przyjąć, że w tym scenariuszu powstałaby wielka koalicja PO+SLD+PSL lub partii o innych nazwach, ale wywodzących się z tych samych środowisk. Głównym celem rządów tej koalicji byłaby konserwacja wpływów dotychczasowych elit: w instytucjach państwowych, mediach, biznesie. W istocie proces ten jest aktualnie bardzo intensywnie prowadzony – następuje rozdawanie stanowisk wśród „swoich” oraz dalsze przejmowanie wszelkich istotnych dziedzin biznesu (tu zielone światło mają szczególnie ludzie związani z SLD). Jednocześnie zadbano by bardzo starannie, aby nie zostały więcej popełnione takie błędy wizerunkowe, które doprowadziły do przegranej i naruszenia interesów establishmentu w latach 2005-2007. Kto wie, może posunięto by się do dyskretnego uciszenia stron internetowych i blogerów „siejących zamęt”. W sprawach zagranicznych należy się w tym scenariuszu spodziewać najdalej posuniętego klientelizmu wobec Brukseli, Berlina i Moskwy.

Scenariusz 2. Przetasowania na scenie politycznej (możliwy w przypadku terminowych wyborów)

PiS przyciąga do siebie ok. 3 mln niezdecydowanych wyborców (PiS – 7 mln, PO – 4,5 mln, postkomuniści – 4 mln). Przy 7 mln głosów na PiS – partie establishmentu – czy postkomunistyczne SLD, czy jakaś nowa, miałyby ogromny problem, by nawet wspólnymi siłami uzyskać władzę. Musiałyby podobnie jak w 2007, ale na jeszcze większą skalę, zmobilizować maksymalną ilość elektoratu do głosowania na tylko jedną z nich, ordynacja bowiem przy rozdziale mandatów wyraźnie preferuje największe partie. Z tym wiąże się problem – mobilizacja na tak wielką skalę musiałaby się wiązać z praktycznym porzuceniem jakichkolwiek pozorów. Byłoby to w istocie przejście ogłoszonej przez Tuska wojny politycznej z opozycją w fazę pełzającej wojny domowej, gdzie takie zdarzenia jak pobicie i próba skompromitowania aktorki, która przeszła na stronę opozycji, to drobiazg. Na wypadek większych przetasowań PO jest już raczej spisana na straty, na pożarcie przez gniewny tłum. Być może na nową taką partię szykowane jest SD, które przejmie „wykształciuchów” po podupadłym PO i otrzyma zdyscyplinowany elektorat SLD. Do tego pomoc medialna i sondażowa może zdziałać cuda. Szansą dla sił patriotycznych jest fakt, iż społeczeństwo coraz lepiej orientuje się w skali medialnej manipulacji, jakiej jest poddawane, a upadek PO będzie tu istotną lekcją, podobnie jak wcześniej niesławny upadek Unii Wolności w 2001. Pamiętajmy, że Gazeta Wyborcza tak samo wściekle agitowała wtedy za UW jak dziś za PO. Tyle, że agitacja za UW była posłannictwem, a dzisiejsza agitacja za PO to tylko deal, o czym Wyborcza od czasu do czasu przypomina. Zadaniem PO przed całkowitym upadkiem jest dziś pogrążenie PiS, a istotnymi krokami – likwidacja instytucji takich jak CBA czy IPN, które działają wbrew elitom. Spodziewany w 2010 roku kryzys (ten prawdziwy, a nie obecna recesja niefrasobliwie nazywana kryzysem) spowoduje prawdziwe przetasowania na scenie politycznej. Można się spodziewać niesłychanej agresji i działań przy wykorzystaniu wszelkich środków, by zniszczyć PiS i nie dopuścić do realizacji tego scenariusza. Zapewne dlatego kazano Tuskowi przejąć CBA bez oglądania się na przepisy prawne. Moim zdaniem jest to niepokojący sygnał zwierania szyków przed spodziewanymi niepokojami społecznymi. Do zniszczenia PiS-u będą zapewne wykorzystywane także służby specjalne, co będzie niejako powtórką z lat 90. Sądzę, że w najbardziej tajnych komórkach służb specjalnych dziś ćwiczy się pacyfikowanie manifestacji od wewnątrz poprzez podstawianie prowokatorów, przejmowanie roli liderów i inne zaawansowane metody, nad którymi „świat miłości i postępu” zapewne intensywnie pracuje.

Sens

To tylko prognozy budowane na podstawie pewnego doświadczenia, intuicji, wynikających z długoletniej obserwacji polityki. Chętnie dowiem się, co myślą inni na ten temat, tym bardziej że budowanie takich prognoz i scenariuszy jest zawsze bardzo potrzebne. Są one bowiem budowane na pewnych założeniach, które można w przyszłości weryfikować, obserwując faktyczny rozwój wydarzeń. Uzyskana w ten sposób wiedza pozwoli chociażby na świadome podejmowanie decyzji politycznych.

Istotnym założeniem, które ja przyjąłem, budując powyższe scenariusze polityczne jest brak autentyczności większości partii politycznych. W tej chwili autentyczne wydaje się PiS, które reprezentuje coraz liczniejszą grupę Polaków zainteresowanych całkowitą wymianą zdegenerowanych polskich elit oraz skończeniem z przesadnym i niepotrzebnym klientelizmem Polski wobec silniejszych sąsiadów. Drugą autentyczną partią jest SLD, które w czytelny sposób reprezentuje środowiska postkomunistyczne wraz z ich stanem posiadania, w którym wbrew pozorom mieszczą się nadal kolosalne aktywa w administracji (szczególnie na niższych szczeblach), służbach, a zwłaszcza w największym biznesie (np. banki, media). Są to jednocześnie środowiska skrajnie prounijne, dążące do pełnej federalizacji i stworzenia państwa europejskiego.

Reszta dzisiejszych partii to bardziej swego rodzaju projekty polityczne, w które środki są angażowane tylko tak długo, jak projekt jest potrzebny. Donald Tusk chyba nigdy nie był właścicielem projektu „PO” inspirowanego – jak już wiemy – przez Gromosława Czempińskiego: „Dość duży miałem udział w tym, że powstała Platforma. (...) Mogę powiedzieć, że odbyłem wtedy olbrzymią liczbę rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą później oni świetnie realizowali. (...) Z Tuskiem także rozmawiałem” (Polsat News 03.07.09). Oczywiście, można mieć co najwyżej domysły, dla kogo pracuje dziś Czempiński, ale być może to jego mocodawcy są tymi samymi, u których zbiegają się sznurki rozmaitych politycznych projektów w „prowincji” Polska.

Pozostaje jeszcze przyszła rola Tuska i wierchuszki PO. Myślę, że dla utrzymania pełnego zaangażowania Tuska w realizację „projektu”, szczególnie w sytuacji gdy wysoce prawdopodobnym efektem jest samozniszczenie, musi mieć on coś obiecane. A co mogłoby usatysfakcjonować Tuska? Oczywiście, prezydentura w 2010. Cel jest możliwy do osiągnięcia, a taki układ jest korzystny dla wszystkich stron. To, co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe, a mianowicie podtrzymanie wizerunku Tuska jako mądrego lidera, męża stanu, oraz odseparowanie tego wizerunku od bezczynności i porażek rządu, wraz ze zbliżaniem się terminu wyborów wydaje się coraz bardziej w zasięgu ręki. Spodziewany dramatyczny spadek poparcia dla Tuska można powstrzymywać za pomocą podtrzymywania wizerunku Tuska jako nieskazitelnego wodza i arbitra oraz kontynuowania ataków na Lecha Kaczyńskiego, a przede wszystkim za pomocą niebagatelnej broni, jaką jest możliwość nagłaśniania przekłamanych sondaży. Już teraz został wysłany sondażowy sygnał. Według sondażu GfK Polonia z 07.10.09 (Rzeczpospolita 09.10.09) w drugiej turze wyborów prezydenckich spotkałby się Cimoszewicz z Tuskiem, przy czym wygrałby Cimoszewicz! Jest to też wyraźna oferta dla prawicowego elektoratu: „lepiej głosujcie na Tuska, bo będziecie mieć znowu postkomunistę”. Poza tym dla przyklepania dealu we właściwym momencie Tusk dostanie jakieś kwity na Cimoszewicza i zostanie powtórzony manewr podobny jak w 2005, tyle że tym razem już bez fuszerki.

Prezydentura to dla takiej niedołęgi jak Tusk szczyt marzeń i na pewno go usatysfakcjonuje. Będzie to też dla niego zwyczajnie dobre zabezpieczenie osobiste na nadchodzące ciężkie czasy a i na resztę życia i sposób na wynagrodzenie wszystkich swoich wiernych dworzan, którzy dostaną posady u prezydenta. Temu akurat prezydentowi nikt nie będzie wypominał budżetu. Myślę, że tylko taka obietnica z jego strony mogła zapewnić mu w obecnych ciężkich dla partii chwilach tak daleko posuniętą lojalność wierchuszki. Jej członkowie muszą przecież przynajmniej domyślać się tego, że PO zatonie i w związku z tym oferta Tuska jest dla nich nie do pogardzenia. Niższe struktury PO też nie powinny narzekać. Na pewno umieją odczytać sygnał płynący z decyzji o praktycznej likwidacji CBA: „Teraz jest dla was czas żniw.”

Z punktu widzenia prawdziwych właścicieli projektu „Platforma Obywatelska” spełnił on swoje zadanie idealnie, tylko kilka razy było groźnie, ale niebezpieczeństwa zostały już zażegnane, a prezydent Tusk będzie świetnym rozwiązaniem. Szczególnie, gdy porównać go z Lechem Kaczyńskim. Tusk jako „prezydent wszystkich Polaków” nie będzie powodował żadnych konfliktów i pozwoli bezkolizyjnie w pełni zagospodarować państwo na powrót przez stary establishment rodem z PZPR-SB-UD-SLD-PD... A jak gdzieś przypadkiem trafi się jakiś nadgorliwy prokurator czy sędzia, to prezydent Tusk wzorem swojego mistrza – Kwaśniewskiego vel „Alka” – i ułaskawi kogo trzeba.

niedziela, 11 października 2009

Druga twarz afery hazardowej

Tropiąc elementarne uchybienia w oficjalnej rządowo-medialnej narracji dotyczącej ostatnich afer, w dwóch wpisach zwróciłem już uwagę na takie cechy tej narracji jak (1) brak przyzwoitości, (2) akceptowanie braku poszanowania dla prawa, (3) brak zdrowego rozsądku. Czas na kolejny aspekt, który jest dość konsekwentnie pomijany w debacie publicznej. Jest to jakość branży hazardowej oraz proweniencja ludzi, którzy się nią zajmują. Tymczasem omijam aspekty wymagające dokładniejszej analizy kontaktów poszczególnych polityków, treści stenogramów itd., niemniej łatwo domyślić się, że i na tym polu można wykazać niespotykaną od końca komunizmu pobłażliwość mediów dla ekipy rządzącej.

Fakt, że określona branża gospodarki opiera się na kontrowersyjnych produktach czy usługach w żadnym razie nie oznacza, że bez namysłu należy ją zdelegalizować i pozostawić szarej strefie na wyłączność. Nie można też jednak w pełni zaakceptować właściwej wielu liberalnym koncepcjom obojętności na kwestie społeczne. Niektórzy liberałowie chętnie widzieliby prostytucję i zazębiający się z nią pornobiznes jako pełnoprawne legalne branże gospodarki. Przewijają się dyskusje na temat legalizacji lekkich narkotyków, trwają przepychanki dotyczące tzw. dopalaczy, które są chytrze sprzedawane jako „nienadające się do spożycia przed ludzi”. Z kolei tradycyjne używki – alkohol i papierosy – obkłada się kolejnymi akcyzami i ograniczeniami. Nie wiem jaki jest klucz tych działań, ale wiem, że celem nadrzędnym powinno być optymalne wyważenie obu wartości: (1) wolności jednostki i liberalizmu ekonomicznego oraz (2) troski o dobro społeczeństwa. Doświadczenie pokazuje się, że system uwzględniający tylko jedną stronę medalu jest utopią. Branża hazardowa bez wątpienia należy do takich, które wymagają wprowadzenia starannie przemyślanych ograniczeń.

Hazard wykorzystuje słabość zakorzenioną w ludzkiej naturze bardzo głęboko, czyli skłonność do ryzyka. Można przyjąć, że ta skłonność do ryzyka jest przystosowaniem ewolucyjnym, któremu zawdzięczamy także ekspansywność naszego gatunku. W przypadku hazardu skłonność ta przejawia się w chęci podejmowania działań nieracjonalnych, w których prawdopodobieństwo poniesienia straty jest zbyt duże w porównaniu do szans na osiągnięcie sukcesu. Ta cecha, jak wiele innych ewolucyjnych specjalizacji zbędnych w nowoczesnej cywilizacji, staje się często podłożem, na którym rozwijają się zaburzenia kompulsyjne i uzależnienia, zwłaszcza w „sprzyjających” warunkach alienacji, dystresu. Zorganizowany hazard jest swego rodzaju oszustwem, bo zawsze obiecuje wygraną, ale w rzeczywistości wygrywa tylko ten, kto prowadzi grę. I to wygrywa dużo. Spółka Skarbu Państwa, Totalizator Sportowy, przyniosła 250 mln zł zysku w 2008 r. Kasyna to ekskluzywny biznes, dzięki któremu wspaniałe miasto mogło wyrosnąć nawet na pustyni, chodzi oczywiście o Las Vegas. Automaty do gier to – jak wykazują badania naukowe i życiowe doświadczenie – wyjątkowo łatwo dostępna i łatwo uzależniająca forma hazardu, toteż stanowią one bardzo atrakcyjne źródło zysku. Jeśli do łatwego zarobku dodamy ściągalność haraczu, możliwość łatwego prania brudnych pieniędzy, to od razu widać, że branża hazardowa jest idealna dla świata przestępczości zorganizowanej, a regulowanie tej branży za pomocą przepisów prawnych jest zadaniem niełatwym, ale koniecznym.

Podsumujmy zatem podstawowe problemy na jakie natrafi państwo, próbując uregulować branżę hazardową. Hipotetycznie zakładamy przy tym najlepszą wolę administracji, by działać dla dobra społeczeństwa:

  • niezależnie od przyjętej w ustawie formy i wielkości opodatkowania mafia lub mafie zawsze postarają się znaleźć sposób, by obejść przepisy i uzyskać „swoje”; w tym celu użyją wszelkich oszustw, skorumpują urzędników, w razie potrzeby zastosują brutalną siłę;
  • istnieje problem właścicieli lokali, którzy będą skazani na przymusową dzierżawę automatów do gier przy czym „dzierżawa” będzie sprowadzała się do oddawania haraczu do rąk gangsterów (niejednemu przejdzie ochota na własny biznes); przy tym poszerza się szara strefa kontrolowana przez mafię i powiększają się aktywa oraz siła mafijnego biznesu;
  • istnieje problem graczy, których liczba będzie naturalnie zwiększać się wraz ze wzrostem liczby automatów do gier i ich dostępnością; wielu z tych graczy uzależni się od hazardu i dla kilku emocjonujących chwil będą marnować zarobione pieniądze, często ze szkodą dla swoich rodzin; na dodatek pieniądze te nie będą napędzać gospodarki, a tylko wzmocnią mafię;

Zgodnie z przyjętą przeze mnie metodą krytyki rządowo-medialnej narracji postaram się teraz postawić tutaj zupełnie elementarne problemy. Ile życiowego doświadczenia i wyobraźni trzeba, by zrozumieć, jak poważne zagrożenia niesie ze sobą branża hazardowa? Kogo reprezentują tak zwani biznesmeni i lobbyści związani z branżą hazardową, a jednocześnie bliscy znajomi polityków PO? Dlaczego politycy PO i osobowości medialne generalnie omijają ten temat wielkim łukiem (wyjątkiem był wywiad z byłym gangsterem „Masą” w TVN24), skupiając się w temacie afery hazardowej niemal wyłącznie na sprawach personalnych oraz na procesie legislacyjnym. Czyżby chodziło o wyznaczenie pól debaty, w których względnie łatwiej będzie wybronić Donalda Tuska i jego ludzi?

Podsumowanie: Branża hazardowa należy do dziedzin działalności gospodarczej najbardziej narażonych na patologię polegającą na kontrolowaniu tego biznesu przez mafię. W Polsce w dziedzinie automatów hazardowych niewątpliwie taka sytuacja ma miejsce, a potwierdził to wywiad z byłym gangsterem „Masą”, który obecnie ma status świadka koronnego. Klimat półświatka panujący na styku mafijnego biznesu i ubogich ludzi popadających w uzależnienie od łatwo dostępnego hazardu powoduje stopniowe poszerzanie się przestrzeni opanowanej przez mafię. Rządowo-medialna narracja w zakresie afery hazardowej używa fraz o nieetycznym lobbingu lub o nieudolnej asertywności po to, by zamaskować łatwo widoczny fakt, że czołowi politycy PO są uwikłani w kontakty z biznesmenami i lobbystami, których każdy rozumny człowiek może podejrzewać o pracę dla mafii. Kontakty te są przy tym nader zażyłe, a politycy PO zdają się pełnić w tych kontaktach rolę podrzędną, tłumaczą się z postępów w załatwianiu spraw na szczeblu rządowym dla swoich patronów.

sobota, 10 października 2009

Dom tuskowariatów

Sprawa afery hazardowej skłoniła mnie do refleksji na temat obojętności Polaków na tak elementarne wartości jak zwykła przyzwoitość czy poszanowanie dla demokratycznie ustanowionego prawa i na ten temat był poprzedni wpis o „wojnie polsko-tuskiej”. Próbowałem także dociec przyczyn tej obojętności. Dzisiaj kontynuuję temat poprzez refleksję nad kolejną elementarną wartością, która jest całkowicie omijana w rządowo-medialnej narracji dotyczącej afery hazardowej, a za nią – w myśleniu większości społeczeństwa. Jest to zdrowy rozsądek w ocenie sytuacji.

W jednym zgodzę się z Tuskiem. Powtarza on ostatnio, że nie ma takiej partii, w której byliby sami święci, że korupcja pleni się wszędzie – ja temu nie przeczę. Inna sprawa, że gdyby Tusk i jego ekipa nie zgrywali od początku takich dziewic, to teraz nie wyglądaliby tak śmiesznie, gdy okazało się, że to ich dziewictwo było wizerunkową sztuczką, parawanem zakrywającym niezłe szambo. Ale co z tą korupcją, która podobno miesza się do polityki zawsze i wszędzie? Moja krótka analiza będzie oparta nie na wiedzy prawnej, tylko na zwykłym lecz deficytowym w rzeczywistości zdominowanej przez platformerski PR – zdrowym rozsądku.

Szefowi CBA, Mariuszowi Kamińskiemu, zarzuca się ostatnio, że postąpił wbrew prawu, gdyż o prowadzonych działaniach operacyjnych informował premiera czy inne osoby kierujące państwem, a nie prokuraturę. Dzisiaj doszło nawet do tego, że Paweł Graś, rzecznik prasowy rządu, odpowiadając na pytania dziennikarzy, stwierdził butnie, że w efekcie otrzymania od CBA materiałów dotyczących kolejnej w ostatnich dniach afery w rządzie, premier skierował 2 zawiadomienia do prokuratury: jedno w sprawie korupcji wynikającej z otrzymanych materiałów, czyli nowej afery – afery stoczniowej, a drugie przeciwko Mariuszowi Kamińskiemu za to, że nie skierował sprawy do prokuratury osobiście.

Kuriozalność relacjonowanych w mediach zarzutów przeciwko Mariuszowi Kamińskiemu o nieskierowanie sprawy do prokuratury, wcześniejszych – werbalnych i obecnych – formalnych, jest widoczna na pierwszy rzut oka. Intencja przepisów nakazujących donoszenie prokuraturze o wiadomych danej osobie czy funkcjonariuszowi przestępstwach jest bowiem bardzo prosta. Chodzi w tych przepisach o to, by przestępstwa nie mogły pozostać w ukryciu, bez możliwości ich osądzenia i ukarania. Jest zupełnie jasne, że Mariusz Kamiński żadnych przestępstw nie ukrywał. Kierowanie do prokuratury tego rodzaju zarzutów przeciwko Kamińskiemu jest w tym momencie ze strony Tuska jedynie grą obliczoną na zniszczenie wizerunku szefa CBA, co Tuskowi jest teraz bardzo potrzebne, choćby na krótko. W oczach ludzi posługujących się głową straci raczej Tusk. Bo przyjmując roboczo punkt widzenia osoby, która uważa, że w konflikcie Kamiński-Tusk obaj mają tyle samo racji, widać, że Kamiński nie zgłasza, przynajmniej na razie, żadnych roszczeń dotyczących przypuszczalnie bezprawnej próby zdymisjonowania go, czyli nie podgrzewa konfliktu. W tym samym czasie Tusk mściwie składa absurdalne doniesienie na Kamińskiego w prokuraturze. Zwróćmy uwagę, że tę spiralę można nakręcać. Skoro Kamiński popełnił przestępstwo, przekazując bezpośrednio Tuskowi z pominięciem prokuratury materiały dotyczące afery stoczniowej, to analogicznym przestępstwem było przekazanie Tuskowi materiałów dotyczących afery hazardowej. A skoro tak to, logicznie biorąc, Tusk również wtedy powinien był zawiadomić prokuraturę o przestępstwie Kamińskiego. A skoro tego nie zrobił to, znowu logicznie biorąc, dziś Tusk powinien donieść do prokuratury również na siebie za to, że ukrywał to pierwsze „przestępstwo” Kamińskiego.

Opisane wyżej zarzuty przeciwko Kamińskiemu wydają się więc absurdalne już na pierwszy rzut oka, ale wgryźmy się w to głębiej, próbując rozwiązać pewne zagadnienie prawne zdroworozsądkowo. Punktem wyjścia jest korupcja na szczytach władzy, powiedzmy – w rządzie jakiegoś państwa. Mamy funkcjonariusza, który tę korupcję wykrył. Czy aby na pewno jest to standardowa sytuacja, która wymaga standardowej reakcji w formie określonego przepisami złożenia zawiadomienia do prokuratury? Czy ktoś tu czasem nie robi nas w balona, pomijając pewien „drobny” fakt? Pomyślmy. A co, jeśli podejrzanym jest minister sprawiedliwości i prokurator generalny albo ktoś z kręgu zbliżonego do niego? Skąd nasz funkcjonariusz ma wiedzieć, czy usłużny prokurator przyjmujący zawiadomienie nie zadzwoni od razu do swojego szefa, informując go, że taki a taki funkcjonariusz ośmielił się donieść na samego ministra? Jakie szanse na prawidłowy przebieg ma śledztwo prokuratury w sprawie urzędującego ministra? Czy jeśli podejrzanym jest prokurator generalny, to zawiadomienie w jego sprawie ma trafić właśnie do niego? A jeśli nie do niego, to jak funkcjonariusz ma ustalić, który prokurator jest w zmowie z przełożonym, a który gotów jest podjąć wielkie osobiste ryzyko i zaangażować się w sprawę przeciwko swojemu szefowi? To są pytania retoryczne. Dziwię się, że nikt ich nie stawia, bo jest to absolutne przedszkole chociażby w dziedzinie filmów sensacyjnych. Może ja jestem dziwny, że takie filmy oglądam, ale chyba nie, bo to jakieś 25% kinowej i telewizyjnej oferty. Cóż, można się śmiać, że filmy opisują nieprawdopodobne sytuacje, ale zdarza się i tak, że rzeczywistość przerasta wyobraźnię filmowców...

W naszej sytuacji mamy prokuratora generalnego, który formalnie niewiele jeszcze wie o sprawie poza opublikowanymi kompromitującymi dla rządu stenogramami. Chyba że sam jest zamieszany, wtedy oczywiście wie więcej. Ten prokurator generalny w pierwszym wywiadzie po ujawnieniu afery stwierdza, że jego koledzy partyjni i ministrowie zamieszani w tę aferę są „absolutnie niewinni”, a ten funkcjonariusz, który aferę wykrył jest osobą niepoczytalną, dalej nasz prokurator generalny podaje jakieś fantastyczne dowody tej niepoczytalności. Co podpowiada zdrowy rozsądek? Chyba tylko jedno: jak można było na miejscu tego prokuratora generalnego – mowa oczywiście o ministrze Andrzeju Czumie – tak głupio odkryć karty i zaprezentować się publicznie jako osoba mocno podejrzana o współudział w aferze. Na miejscu Czumy średnio inteligentny człowiek – no, taki z wykształceniem licealnym, powiedzmy, z maturą – na poczekaniu skleciłby jakąś bajeczkę, że jest oburzony informacją o korupcji w rządzie, materiały dotyczące sprawy zostaną starannie przeanalizowane, wnioski wyciągnięte, a funkcjonariusz, który aferę wykrył jest godny pochwały. Może z zaciśniętymi zębami, ale trzeba było taką bajeczkę społeczeństwu wstawić, a po cichu zająć się ukręceniem łba sprawie. Oczywiście, nie mówię, że byłoby to ładne czy porządne, ale na pewno byłoby w jakimś sensie normalne, w sensie zdrowego rozsądku. Lecz nie ma wiele wspólnego z normalnością sytuacja, gdy prokurator generalny sam siebie jawnie sypie, a potem jest przez premiera chwalony jako najuczciwszy człowiek, do którego premier ma pełne zaufanie, a naród nadal poszedłby za tym premierem w ogień. To raczej jakieś koszmarne zdrowego rozsądku zaprzeczenie.

Wróćmy jednak do sprawy podstawowej. Sytuacja funkcjonariusza wykrywającego przestępstwa poza systemem wyższych szczebli administracji jest względnie prosta. Ale sprawa się komplikuje, gdy sam system okazuje się chory. Czy trzeba doktoratu z prawa, żeby to zrozumieć, czy też wystarczy trochę zdrowego rozsądku? A co miałby zrobić nasz funkcjonariusz, gdyby wykrył przestępstwo korupcyjne samego premiera? Ciężka sprawa. Może warto byłoby stanąć dumnie i odważnie przeciwko całemu systemowi i odwołać się bezpośrednio do społeczeństwa? To akurat pytanie nie jest retoryczne i nie podejmuję się odpowiedzi na nie. Wiem tylko, że na polskie zaczadzone społeczeństwo nie podziałałby żaden dowód. Mariusz Kamiński wymyślił bardzo rozsądne rozwiązanie oraz – co istotne przy dzisiejszych oskarżeniach – pozostał całkowicie lojalny w stosunku do premiera Tuska. Mówienie o jakieś pułapce na premiera to brednie, które – by nie przedłużać tego tekstu – polecam do samodzielnej zdroworozsądkowej analizy.

Zakończę krótko. Dzisiaj w Polsce ludzi, którzy zachowali zdrowy rozsądek, jest mniejszość. Według różnych sondaży odsetek tej mniejszości oscyluje między 24% a 28%. Cieszę się, że należę do tej mniejszości. Gdzie podział się zdrowy rozsądek pozostałych? Może przyćmiło go Słońce Peru?

Podsumowanie: Afery korupcyjne w polskim rządzie: hazardowa i stoczniowa – są rozgrywane w mediach w taki sposób, by sprawić wrażenie, że znacznie poważniejszy kaliber mają zarzuty przeciwko Mariuszowi Kamińskiemu, funkcjonariuszowi, który te afery wydobył. Są to zarzuty o nieinformowanie prokuratury o wykrytych przestępstwach oraz o nielojalność w stosunku do premiera. Bezrefleksyjna zgoda na taką interpretację przez osobowości medialne oraz dużą część społeczeństwa sprawia wrażenie uśpienia elementarnego zdrowego rozsądku. Wbrew tej alogicznej interpretacji jest rzeczą całkowicie zrozumiałą, że funkcjonariusz wykrywający przestępstwa na najwyższych szczeblach władzy musi zastosować specjalny tryb informowania władz, by – mówiąc kolokwialnie – nie ukręcono łba sprawie. Poinformowanie o sprawie bezpośrednio premiera dowodzi pełnej lojalności funkcjonariusza w stosunku do premiera, a zaniechania premiera pokazały jego nieporadność lub wręcz celową bezczynność i możliwość, że ta sprawa była sabotowana przez premiera.

piątek, 9 października 2009

Wojna polsko-tuska

Nasze media z każdym nowym tematem wznoszą się na kolejne wyżyny hipokryzji. Dzisiaj mamy temat afery hazardowej, przy czym mamy do czynienia z tak bardzo nadmuchanym balonem hipokryzji, że ja już nie mogę uwierzyć, że on nadal nie pęka, że jeszcze nikt dobitnie nie wykrzyknął „Król jest nagi!”

Afera hazardowa oczywiście zasługuje na szczegółową analizę dat, jawnych dokumentów, które można znaleźć w mediach i w Internecie. Cenne są również spekulacje na temat przypuszczalnych głębszych niejawnych procesów, czyli działania tzw. układu – tego wszystkiego, co leży u podstaw tego typu afer, a co zawsze pozostaje w cieniu. Na szczegółowe wyjaśnienie ze strony odpowiednich instytucji państwowych trudno liczyć w obecnych warunkach. Spośród niezliczonej liczby afer, które miały miejsce w III RP, tylko w nielicznych udało się kogokolwiek osądzić, a chyba nie było przypadku, by sięgnięto dalej niż po płotki. Dlatego aktywność blogerska na tym polu jest szczególnie przydatna. W ramach tej aktywności należałoby poszukać wszelkich luk i niespójności w narracji przygotowanej przez ekipę rządzącą, bardzo wyraźnie te braki naświetlić i choćby w Internecie pozostawić świadectwo nadużywania władzy ze strony ludzi Tuska.

Ja w tym miejscu chciałbym odnieść się do afery hazardowej krótko i na zupełnie elementarnym poziomie. Jak się okazuje, na tym poziomie łatwo zauważyć pewne aspekty, na ogół pomijane, które muszą wzbudzać strach u porządnych ludzi. Strach przed tym, że jest już w naszym kraju beznadziejnie. Bowiem poza oczywistym analizowaniem afery hazardowej, szukaniem jej drugiego dna itd., mamy do czynienia z koniecznością odnotowania zupełnie elementarnego braku przyzwoitości oraz poszanowania dla prawa u rządzących. Z sytuacją, która w normalnym demokratycznym kraju doprowadziłby do politycznego trzęsienia ziemi i takiej medialnej burzy, że w zasadzie władza zastałaby zmieciona. Tymczasem u nas tylko dalej nadymany jest balon hipokryzji. Na czym ten brak przyzwoitości i poszanowania dla prawa polega?

Oto ministrowie rządu zostali przyłapani na korupcji przez instytucję powołaną do rozpracowywania właśnie takich spraw, czyli CBA. Jakby tego było mało miejscem akcji nie są salony, lecz mamy do czynienia z ordynarnymi, pełnymi wulgaryzmów, rozmowami przez telefon oraz spotkaniami w podejrzanych miejscach. Przypomina to trochę ministra Janusza Kaczmarka, który w hotelowym korytarzu nerwowo oczekuje na audiencję u rekina biznesu. W każdym jednym kraju korupcja na wysokich szczeblach władzy jest trudnym sprawdzianem dla systemu władzy. Bywa, że dochodzi do sensacyjnego załamania wielkich karier, ale bywa i tak, że sprawie ukręca się łeb. Takie życie, to jest próba sił – czasem między dobrem a złem, częściej między różnymi koteriami – i ktoś musi z niej wyjść zwycięsko. Ale chyba nigdzie nie jest tak, że demokratyczne społeczeństwo przyjmuje takie historie bezkrytycznie. Władza, jeśli już zdecyduje się iść drogą zła i korupcji, to skrzętnie to ukrywa, a gdy sprawy wyjdą na jaw, musi poddać się surowemu osądowi mediów i opinii publicznej. Nie może być tak, że premier po prostu wychodzi i mówi: „Właściwie nic się nie stało, nie ma przestępstwa (nasi prawnicy już to przeanalizowali), moi ludzie są super, ale wiem, że jesteście państwo trochę wkurzeni tym zamieszaniem, więc umówmy się, że tych moich super-ludzi przesunę na inne stanowiska, a wy za to nie będziecie się już gniewać. Aha, i jeszcze coś, tego gałgana, który wydobył tę aferę, wywalam na zbity pysk, bo on to zrobił nie z obowiązku, tylko tak specjalnie, żeby mi zaszkodzić.” Jeśli to ma być reakcja premiera na wykrycie korupcji w swoim rządzie, to jest to brak przyzwoitości. Jeśli ten brak przyzwoitości jest z jakiś powodów powszechnie akceptowany, to mamy do czynienia z sytuacją moralnego upadku, i to nie tyle samej władzy co władzy wraz z całym społeczeństwem.

Wspomniany moralny upadek społeczeństwa daje się wyjaśnić długoletnim przygotowaniem gruntu – przez stworzenie gimnazjów demoralizujących ludzi już od dzieciństwa, przez publiczne i bezkarne deptanie wyższych wartości (działalność ludzi pokroju Jakuba Wojewódzkiego i jemu podobnych), przez zniszczenie debaty publicznej i wprowadzenie do niej skrajnej pogardy dla oponentów (aktywność Palikota i większość tzw. twarzy PO oraz wspierających ich czołowych dziennikarzy). Daje się ten upadek wyjaśnić także stłamszeniem społeczeństwa przez żelazny uścisk mediów, które pozorując obiektywność i pluralizm, stanowią w rzeczywistości dobrze zsynchronizowaną orkiestrę ukierunkowaną na precyzyjnie zaplanowane pranie mózgów. To wszystko dobre wyjaśnienia, ale fakt pozostaje faktem. Społeczeństwo, które nie widzi lub nie chce widzieć ewidentnego zła, którego dopuszcza się władza, niezależnie od przyczyn tej ślepoty, staje się częścią tego przegniłego systemu, jego milczącym uczestnikiem.

Obok kwestii moralnego upadku jest jeszcze druga sprawa elementarna, która znika w ogniu sporów o to kto co powiedział któregoś-tam sierpnia (jak wspomniałem, sporów ważnych, ale tu piszę na nieco innym poziomie). Ta druga sprawa to obecne w słowach premiera otwarte lekceważenie prawa, o którym nikt z licznych „autorytetów” i ekspertów produkujących się w telewizjach i, niestety, kształtujących opinię publiczną nawet się nie zająknął. Chodzi mi w tym miejscu nie o podstępne i skrywane łamanie prawa przez urzędników, którzy dopuszczają się korupcji, ani nawet nie o przewrotne krycie tych urzędników przez premiera, tylko o lekceważenie prawa publicznie i z poczuciem dumy. Mianowicie od kilku dni Tusk, jego ludzie i wysługujący się partii rządzącej dziennikarze używają pewnej narracji w odniesieniu do konfliktu między premierem Donaldem Tuskiem a szefem CBA Mariuszem Kamińskim. Narracja ta mówi, iż Mariusz Kamiński zachował się źle, nielojalnie wobec swojego przełożonego, teraz więc Tusk może go – jako swojego podwładnego – po prostu dyscyplinarnie zwolnić. I z premedytacją wciska się ludziom ten kit, nie ukrywając zbytnio, że tak naprawdę chodzi tylko o to, byśmy przymknęli oko na faktyczny zamach stanu, jakim będzie ewentualna dymisja szefa CBA. Tymczasem struktury państwa nie są zwykłym biznesem, w którym szef może według własnych ocen rozwiązać umowę z podwładnym, na warunkach tej umowy, w dowolnym momencie. W życiu obywatela obowiązuje złota zasada demokratycznych społeczeństw, iż wszystko co nie jest zabronione – jest dozwolone. W razie potrzeby zawieramy umowy, a wątpliwości reguluje kodeks cywilny. Natomiast w administracji państwowej obowiązuje inna zasada mówiąca, że urzędnik może działać tylko na podstawie i w granicach prawa. Tusk też podlega tej zasadzie i, jeśli nie jest idiotą, to świadomie, perfidnie oszukuje społeczeństwo, twierdząc, że może podjąć autonomiczną decyzję o dymisji szefa CBA. Przesłanką do takiej dymisji nie może być przeświadczenie Tuska, że Kamiński zrobił coś złego. Jeśli nawet by zrobił, to musi to zostać udowodnione przed sądem i musi zapaść wyrok. Jeśli prawne przesłanki do zdymisjonowania Kamińskiego nie wystąpią, a Tusk tę dymisję przeforsuje, dokonując swoich manipulacji opinią publiczną oraz jakiś prawnych kreacji i łamańców, to znaczy, że nasze państwo znajduje się w kryzysie – nie tylko gospodarczym czy politycznym, ale bytowym. I jeśli społeczeństwo szybko się nie obudzi, to z tego kryzysu coraz trudniej będzie się nam wydobyć.

Obywatelska zgoda na respektowanie wspólnego systemu prawnego jest chyba podstawowym warunkiem funkcjonowania państwa. Obserwowany dziś upadek naszego systemu prawnego – podobnie jak wyżej opisany upadek moralny – też ma swoje podstawy i przygotowanie. Wystarczy przypomnieć lansowane przez polityków PO hasło nieposłuszeństwa obywatelskiego w stosunku do władzy sprawowanej przez PiS w latach 2005-2007. Hasło to wykorzystały szczególnie chętnie osoby podejrzane o współpracę z SB w czasach PRL dla uniknięcia złożenia oświadczeń lustracyjnych, a najgłośniejszym przypadkiem był wtedy Bronisław Geremek. Dalej mieliśmy niszczenie mediów publicznych przez zachęcanie społeczeństwa przez premiera Tuska do niepłacenia wymaganego przepisami i niewysokiego przecież abonamentu na publiczne radio i telewizję. Myślę, że uważni obserwatorzy mogliby wymienić więcej przypadków takich działań. Dziś możemy mieć do czynienia z bardzo poważnym atakiem na system prawny naszego państwa ze strony urzędującego premiera.

Premier Tusk na tym nie kończy. Na konferencji prasowej 07.10.09 (śr), by przykryć swoje niesłychanie szkodliwe działania, jednocześnie z zapowiedzią dymisji szefa CBA uderza w tony wojenne. Po sparaliżowaniu działań szefa CBA, czyli urzędnika, który wykrył korupcję w rządzie i mógł stanowić istotną pomoc w sprawie wyjaśnienia tej afery, a także wykrywać ewentualne kolejne afery, premier fałszywie zapewnia, że jego celem jest wyjaśnienie afery w swoim rządzie. Ale głównym przesłaniem jego przemówień oraz wypowiedzi jego ludzi w ostatnich dniach jest wezwanie do wojny. Wojny z opozycją, a konkretnie z PiS-em, bo tylko tę partię Tusk wymienia jako przeciwnika. Zwróćmy uwagę, że PR-owcy Tuska zadbali nawet o taki szczegół jak ton głosu. Premier i jego ludzie nazwę PiS i nazwisko Kaczyński wymawiają szczególnym jadowitym tonem, jakby sama nazwa była już obelgą. Celem wojny jest zniszczenie przeciwnika. Premier Tusk chyba więc boi się tej opozycji, skoro nie zadowala się już codziennym bezpardonowym zwalczaniem jej w mediach, a postanowił wykorzystać okazję i przekształcić aferę w swoim rządzie w oficjalną wielką wojnę z jedną opozycyjną partią. Coś takiego chyba jeszcze nie miało miejsca nawet w dotychczasowym chorym systemie zwanym III RP, w którym użycie służb specjalnych do walki z opozycją w latach 90. starano się przynajmniej trzymać w tajemnicy.

Mam w sobie wielką nadzieję, że nasze społeczeństwo jednak się obudzi. Że choćby ostatnie rocznice, przypominające o naszej nie zawsze zwycięskiej lecz zawsze chwalebnej walce o niepodległość oraz o ponoszonych w przeszłości ofiarach dla niepodległości, staną się iskrą, która obudzi w ludziach myślenie patriotyczne i propaństwowe. A wojna Tuska z opozycją o władzę nie dla dobra Polski, ale dla obcych interesów i przy okazji dla geszeftów swoich kolesi, stanie się „wojną polsko-tuską”, podobnie jak „wojna polsko-jaruzelska”, którą pod kłamliwymi hasłami wytoczył nam niegdyś niejaki „człowiek honoru”. Wojną, w której – tego akurat jestem pewny – ten mały żałosny zdrajca Tusk już przegrał, bo teraz chyba tylko cud mógłby sprawić, żeby spełnił swoje marzenie i został prezydentem Polski. Ale przebieg i ostateczny wynik tej wojny jest bardzo bardzo niepewny. Obawiam się bowiem, że została ona tak zaplanowana (łącznie z opisanym wcześniej upadkiem obywatelskiej przyzwoitości oraz szacunku dla prawa), by w najgorszym przypadku – z punktu widzenia macherów pociągających za sznurki – pogrzebać i PO, i PiS, a na zgliszczach wrócić wreszcie do władzy ze swoimi sprawdzonymi towarzyszami.

Moje obawy i pesymizm mają swoje uzasadnienie w obserwowanym zobojętnieniu społeczeństwa na bieżące sprawy państwa podobnym do tego, z którym mieliśmy do czynienia przez większość okresu III RP a szczególnie w umownym okresie 1995-2005. A trzeba tu polegać bardziej na własnych obserwacjach niż na zmanipulowanych sondażach opinii publicznej. Zapewne sondaże pokażą wahania poparcia dla PO, ale wiadomo w czyich rękach są firmy wykonujące badania opinii publicznej i czyje zlecenia one realizują. Najważniejszy jest dziś sondaż GfK Polonia z 06.10.09 (Rzeczpospolita 07.10.09), czyli przed konferencją prasową Tuska, w którym na pytanie „Czy Donald Tusk powinien odwołać szefa CBA Mariusza Kamińskiego?” 56% ankietowanych miało odpowiedzieć „tak”, a 37% – „nie”. Firma GfK Polonia zapewne wykonała tu odgórne polecenie, zgodnie z którym miała dać Tuskowi do ręki wygodny argument dla tej dymisji. Jeśli jednak faktycznie większość Polaków tak myśli, jest tak zindoktrynowana lub zdezorientowana, by nie dostrzec wymienionych przeze mnie wyżej dwóch zupełnie elementarnych spraw związanych z aferą hazardową, to jest po prostu bardzo źle z nami.

Gdy w 1989 roku entuzjaści mówili o upadku komunizmu, a realiści – o transformacji systemu, daleki byłem od triumfalizmu. Nastroje tonował redaktor rzekomo „naszej” gazety Adam Michnik oraz złowieszcza postać Wojciecha Jaruzelskiego na stanowisku prezydenta Polski. Jednak w najczarniejszych myślach nie sądziłem, że ta walka będzie trwać jeszcze tak długo. Dzisiaj widzę, że czeka nas bardzo długi marsz. Pogodziłem się nawet z tym, że nie spełni się moje marzenie i nie doczekam, przynajmniej w życiu aktywnym zawodowo, ojczyzny na swoją miarę silnej gospodarczo i militarnie oraz wolnej od obcych wpływów realizowanych na miejscu czy to przez postkomunistów, czy innych zdrajców. Wierzę jednak, że nie można rezygnować ani z tych marzeń, ani z walki o nie w takiej formie, jak jest to możliwe. Bardzo ważna jest też praca pozytywistyczna. Jeśli nie można zrobić nic innego, to trzeba dbać o osobiste powodzenie, budować lokalne społeczności, a najcenniejsze wartości – uczciwość, honor i szacunek dla Polski – przekazywać swoim dzieciom.

Mariusz Kamiński - Liga Republikańska - lata 90.

Obr. 1. Mariusz Kamiński w latach 90. jako założyciel i lider stowarzyszenia Liga Republikańska, które programowo sprzeciwiało się powrotowi byłych komunistów do władzy.

Podsumowanie: Ostatnia afera korupcyjna w polskim rządzie przyniosła dwa istotne nowe elementy w polskiej polityce. Jest to po pierwsze brak przyzwoitości premiera, który jawnie bagatelizuje sprawę oraz chroni swoich ludzi przed konsekwencjami, i po drugie brak poszanowania prawa przez premiera, który postanowił przeforsować dymisję szefa CBA, mimo że nie są spełnione przesłanki prawne dla takiej decyzji. Brak zdecydowanej reakcji medialnej oraz społecznej na te niesłychane działania jest powiązany z upadkiem dwóch wymienionych elementów w świadomości całego społeczeństwa, czyli upadku moralnym i upadku poszanowania dla prawa. Tymczasem Donald Tusk zapowiada polityczną wojnę, w której, wzniecając agresję i pogardę do opozycji, doprowadzi do dalszej degeneracji instynktu wspólnotowego i publicznego w naszym społeczeństwie, a co za tym idzie – degeneracji tkanki społecznej naszego państwa.