Humor i satyra. Tu nie ma tematów tabu ani świętych krów. Przełamujmy zmowę milczenia. Zdemaskujmy i zniszczmy kamarylę. Nadchodzi kontrrewolucja.

środa, 23 czerwca 2010

Po I turze - spostrzeżenia i zalecenia

Dlaczego cel nie został osiągnięty?

Muszę odnieść się do postulatu, który wyraźnie stawiałem w okresie kampanii wyborczej przed I turą: „W tych wyborach ważne jest zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w I turze dużą większością głosów.” Wobec tego czuję się zobowiązany do próby odpowiedzi na pytanie: Dlaczego ten cel nie został osiągnięty? Zanim podam swoją odpowiedź, chciałbym wyraźnie powiedzieć, jakie przyczyny niepowodzenia odrzucam lub pomijam. Należy odrzucić wszelkie wyjaśnienia, które traktują polskich wyborców en bloc jako złych, nierozumnych lub intelektualnie gnuśnych, wreszcie zastraszonych i uległych. Piszę o tym wyraźnie, bo istnieje pokusa prostych emocjonalnych osądów. W tym opracowaniu zasadniczo pomijam kwestię manipulacji i oszustw wyborczych, której ewentualnie należałoby przyjrzeć się oddzielnie.

wybory prezydenckie 2010, wyniki I tury

Obr. 1. Wyniki I tury wyborów prezydenckich 2010

Analizując postawę społeczeństwa, należy przede wszystkim zadać sobie pytanie, o co walczymy. Przecież w ostatecznym rozrachunku nie chodzi w tej walce o PiS czy o Jarosława Kaczyńskiego, pozostając z ogromnym szacunkiem dla politycznych dokonań tej formacji i jej lidera. Jeśli Polska jest dla nas tak ważna, to przecież nie ze względu na nasze pola i miasta, nie chodzi o nasz piękny język, ani nawet o dziedzictwo naszej wspaniałej historii. To wszystko ma sens tylko pod warunkiem istnienia i zaangażowania tych milionów ludzi, którzy tu mieszkają, mówią po polsku i choć trochę tę historię znają. Bez tych ludzi atrybuty polskości byłyby martwe i straciłyby swoje znaczenie. I to ci ludzie muszą zdecydować, czy w ogóle te atrybuty polskości są jeszcze dla nich istotne, a jeśli tak, to w jakim stopniu, czy są na przykład gotowi do pewnych poświęceń dla polskości. Nie możemy się stawiać ponad zwykłymi Polakami. Musimy raczej wspólnie z nimi zastanowić się, co dalej z naszą polskością i czy chcemy, by władzę absolutną dzierżyła formacja, której lider uważa, że „polskość to nienormalność”.

panorama terytorium Polski na podstawie widoku z satelity

Obr. 2. Panorama terytorium Polski na podstawie widoku z satelity [źródło: Księgarnia Atlas]

Wynik I tury wyborów prezydenckich 2010 daje pewien obraz kondycji naszego społeczeństwa. Musimy spróbować przyjrzeć się tej kondycji. Przy takiej ocenie-analizie bardzo łatwo jest popełnić prosty błąd. Osoby politykujące mają mocno sprecyzowane poglądy na polską politykę i najczęściej ogólnie znany standardowy zestaw argumentów na poparcie tych poglądów. Obie strony przez lata sporów toczonych prywatnie, publicznie czy przez Internet, wykrystalizowały swoje argumenty i poznały argumenty przeciwnika. Spory przez to stają się powoli trochę nudne, przewidywalne, rytualne. Możliwy błąd przy ocenie wyborców polega na prostym przeniesieniu dobrze sobie znanego sporu politycznego na wszystkich wyborców i przyjęcie założenia, że cały elektorat danego kandydata zna i podziela obowiązującą w danym czasie linię polityczną.

Spośród ok. 17 mln osób, które wzięły udział w wyborach prezydenckich 2010 można wyróżnić sporą liczbę osób o dobrze zdefiniowanych sympatiach politycznych. Jest to ogromna zróżnicowana wewnętrznie grupa. Spróbuję dokonać teraz krótkiej analizy tej grupy, wyróżniając w jej ramach pewne grupy szczegółowe. Pierwszą grupę wśród ludzi o jasno określonych sympatiach politycznych stanowią oczywiście zawodowi politycy i osoby zaangażowane w politykę, czyli kilkaset tysięcy członków różnych partii i może drugie tyle osób bezpartyjnych, których interesy ściśle zależą od koniunktury politycznej. Dodajmy ich najbliższe rodziny i otrzymamy grupę liczącą jakieś 2 mln ludzi, których można umownie nazwać określeniem insiders. Następną grupę stanowią ludzie dbający o swoją wiedzę i w miarę uporządkowany światopogląd, których życie codzienne nieco wykracza poza pracę i typowe rozrywki. Siłą rzeczy ludzie z tej grupy mają wykrystalizowane poglądy a ewentualna zmiana nie jest prosta – jest światopoglądową rewolucją poprzedzoną zwykle długim procesem narastania wątpliwości i poszukiwań. Tę grupę nazwijmy umownie intelektualistami. Kolejna grupa to ludzie chętnie politykujący prywatnie, czy to w realu, czy w Internecie – umownie: amatorzy. Amatorzy i intelektualiści mają część wspólną, lecz wszystkich amatorów jest dużo więcej niż intelektualistów. Większość amatorów ma dość płytką wiedzęna temat wydarzeń politycznych, ich poglądy nie mają mocnych podstaw merytorycznych, biorą oni argumenty wprost ze środków masowego przekazu, a przy tym ten masowy przekaz traktują dość dosłownie. Brak im krytycznego podejścia do napływających informacji, często poważnie traktują tzw. „autorytety”, np. aktora czy piosenkarza, który demonstracyjnie opowiada się za daną opcją polityczną. Amatorzy często bardzo mocno emocjonalnie angażują się w dyskusje na rzecz opcji politycznej, z którą sympatyzują. Na pograniczu umownych intelektualistów i amatorów sytuuję blogerów politycznych. Intelektualiści i amatorzy to w sumie najwyżej 2-3 mln ludzi. Wprowadzę jeszcze jeden umowny termin na określenie wszystkich osób o dobrze zdefiniowanych sympatiach politycznych łącznie (czyli trzech wymienionych grup szczegółowych łącznie). Osoby te nazwę aktywnymi politycznie, a krótko będę o nich mówić: aktywni, ich przeciwieństwo to nieaktywni politycznie, czyli milcząca większość. Podsumowując to robocze oszacowanie: mamy 38 mln mieszkańców, w tym 31 mln uprawnionych do głosowania. Z tego 20 czerwca w wyborach wzięło udział 17 mln ludzi, a 14 mln nie skorzystało z tego prawa (frekwencja 55%). Dalej, posługując się przyjętym przeze mnie nazewnictwem, z 17 mln wyborców ok. 5 mln to aktywni politycznie, którzy podjęli decyzję wyborczą świadomie, kierując się swoim interesem lub silnym i jako tako umotywowanym przekonaniem (dla uproszczenia przyjmuję, że wszyscy aktywni konsekwentnie głosują); pozostałe 12 mln głosujących wyborców to ludzie nieaktywni politycznie.

Podkreślmy bardzo wyraźnie: większość dyskusji na argumenty, jakie by one nie były, cała ta nieustająca polityczna walka ostatnich lat toczy się w ramach co najwyżej 5 mln ludzi (myślę, że ta liczba prędzej jest przeszacowana niż niedoszacowana). W toku tych dyskusji zostały już nakreślone pewne pola dyskusji, punkty odniesienia, wspólny kod pojęciowy. Jeśli przykładowo pada hasło Cimoszewicz-Jarucka, to u osoby należącej do tych umownych 5 mln pojawiają się określone skojarzenia niezależne od tego, z którą opcją polityczną ta osoba sympatyzuje. Pojawia się więc skojarzenie z atmosferą wyborów 2005 roku, splotem interesów i konfliktów między głównymi siłami politycznymi: SLD, PO i PiS, przypomina się podstępny atak i dziwna kapitulacja, wreszcie wyłaniają się z pamięci narracje poszczególnych stron biorących udział w tym wydarzeniu. W tym kontekście jawi się nasza ocena tych narracji i ewentualne przyjęcie jednej z nich za prawdopodobną. Dla pozostałych Polaków hasło Cimoszewicz-Jarucka jest całkowicie puste. Jeśli nie wierzycie, to zróbcie eksperyment i zapytajcie o skojarzenia kilka osób, o których wiecie, że nie należą do aktywnych – nie należą do żadnej partii, nie pracują na kierowniczym stanowisku w administracji lub w korporacji, nie blogują, ani nie politykują namiętnie w innej formie. Możecie – tak jak ja – powiedzieć żartem, że robicie prywatną ankietę czy sondaż. Taka osoba w najlepszym przypadku będzie kojarzyła Cimoszewicza jako prominentnego polityka lewicy, który kiedyś pełnił jakąś ważną funkcję, a obecnie sytuuje się politycznie gdzieś na pograniczu SLD i PO. Jedna z indagowanych przeze mnie osób przyznała, że Cimoszewicza kojarzy z pełnioną kiedyś jakąś wysoką funkcją w państwie, i że ze zbliżonego kręgu oraz czasów kojarzy Mazowieckiego czy Oleksego.

Terra Incognita

Obr. 3. Terra incognita [źródło: Mouse-eater on deviantART]

Pewnie widać już, do czego zmierzam. Te 12 mln wyborców to terra incognita. Choćbyśmy stawali na głowie, to nie ma prostej metody, by do nich dotrzeć, wyłożyć im prawdę o stanie polskich spraw i przekazać naszą przejmującą troskę o przyszłość kraju. Problemem jest samo zainteresowanie ich dyskursem politycznym i przezwyciężenie barier pojęciowych. Do wielu z nich najłatwiej trafiają sensacje i skandale, łatwo ulegają stereotypom, a nie mają oni czasu i ochoty, by walczyć ze swoimi stereotypami. Do argumentów ważnych dla sporej części tej grupy należą kwestie obyczajowe i podejście do Kościoła. W latach dekoniunktury i ubożenia najważniejsze stają się kwestie ekonomiczne. Zwykli ludzie chcą bowiem przede wszystkim realizować swoje materialne aspiracje – mieszkanie, samochód, atrakcyjne wakacje; mieć pracę, ale też w miarę możliwości uniknąć konieczności pracy ponad siły.

W Polsce został przygotowany i dopracowany medialno-polityczny aparat, który pozwala sprawnie przekierowywać frustracje tych milionów wyborców tak, aby prawdziwe elity władzy trwały niezmiennie na swoim miejscu. Poszczególne osoby i projekty polityczne pełnią funkcję przedmiotową w politycznym teatrze. Klasycznym przykładem jest teatralny – jak okazało się po latach – wybór w 1995 między dwoma agentami SB, Wałęsą a Kwaśniewskim. A był to wybór, który wzbudził największe społeczne emocje w ciągu tych 21 lat – frekwencja w II turze wyniosła 68%. Innym klasycznym przykładem politycznego teatru jest UW – partia, która stopniowo przepoczwarzyła się w PO, a jednocześnie zachowała odłam równolegle lansujący projekty określane jako lewicowe (PD, później LiD), przy czym wszystkie te projekty funkcjonowały w ramach jednego kręgu interesów (wskazówka: poparcie udzielane temu kręgowi przez Gazetę Wyborczą). Kolejny przykład to chowanie i wyciąganie Lecha Wałęsy w zależności od bieżących potrzeb. W kluczowych momentach łatwo zauważyć zbieżność interesów wszystkich wymienionych frakcji. W ostatnich latach dobrze to widać we wspólnych i dopełniających się atakach na PiS.

Wyborca należący do grupy nieaktywnych zwykle łatwiej zmienia sympatie polityczne niż aktywny, ale jednocześnie jest w zasadzie poza zasięgiem naszego oddziaływania. Manipulacje mediów, choć dziś czytelne jak nigdy dotąd, w odniesieniu do nieaktywnych są nadal skuteczne. Dlatego właśnie są stosowane, nawet kosztem zdemaskowania i ośmieszenia całego oficjalnego przekazu w oczach bardziej świadomych odbiorców. Chodzi o to, że grupa aktywnych ma przekonania w dużej mierze autonomiczne. Osób o sympatiach pro-PO nie zniechęci nawet największa kompromitacja mediów, gdyż dla nich jest to po prostu wkład w zwycięstwo słusznej sprawy. Osoby o sympatiach pro-PiS są całkowicie zdystansowane od oficjalnego przekazu i zabieganie o ich sympatię jest traktowane jako bezcelowe, czyli zbędne. Stosuje się jedynie praktyki godzenia w morale sympatyków PiS przez poniżanie ich za pomocą przekazu w stylu Palikota, Wojewódzkiego czy Szkła kontaktowego i jego wiernych widzów zabierających głos na antenie, ale to już inny temat.

Motywy, które kierują elektoratami poszczególnych stronnictw politycznych, są oczywiście złożone, elektoraty te mają też określoną strukturę. Nie wchodzę w tym miejscu w te szczegóły, bo chodziło mi głównie o zademonstrowanie immanentnych trudności związanych z wymianą elit rządzących w ramach demokratycznego porządku. Trudności te mają zresztą charakter uniwersalny wykraczający poza dzisiejszą Polskę. Kwestię wymiany elit rządzących można jeszcze bardziej uogólnić. Elity rządzące w każdym miejscu, epoce i systemie politycznym mają tendencję do degeneracji przy jednoczesnym konserwowaniu systemu i próbach utrzymania się przy władzy za wszelką cenę. W kolejnych epokach zmieniają się tylko nazwy i metody, rośnie oczywiście stopień komplikacji systemu.

Znaleźliśmy się w punkcie, w którym starania części aktywnych – wyborców jednego stronnictwa politycznego – zbiegły się z procesami odnowy polskiego narodu trwającymi od dobrych kilku lat. Przejawem tych procesów był już pierwszy okres rządów PiS, które znacząco zmieniły dość zabetonowany do 2005 układ władzy w Polsce. Dziś aż trudno uwierzyć, że wcześniej pojawienie się w mainstreamie jakiegokolwiek newsa nieaprobowanego przez Michnika było praktycznie niemożliwe, że przez tyle lat obce służby mogły oficjalnie panoszyć się w sercu polskiego państwa pod płaszczykiem WSI. Osiągnęliśmy więc niemało. Ten proces odnowy został zachwiany w 2007 roku przez zmasowane działanie broniącego się układu, ale uzyskał nowy potężny impuls po katastrofie w Smoleńsku.

Mieliśmy nadzieję i całym sercem wierzyliśmy, że nadszedł czas, by polski naród już teraz, w I turze tych nadzwyczajnych wyborów prezydenckich, głośno i zdecydowanie przemówił własnym głosem, odrzucając zdegenerowane elity władzy, stąd postulat zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego w I turze. Danie Kaczyńskiemu tak silnej legitymacji społecznej bez najmniejszych wątpliwości miałoby wielką wagę zarówno dla porządkowania spraw wewnętrznych, jak i dla zewnętrznych potęg, które są zainteresowane ingerowaniem w nasze sprawy. Krótko mówiąc, władza w Polsce zostałaby zmuszona do większego uwzględniania w swoich planach interesów zwykłych ludzi i zaniechania osłabiającej państwo wojny z opozycją, a kraje zewnętrzne zostałyby zmuszone do większego liczenia się z interesem Polski w swoich kalkulacjach. Na takie rozwiązanie system okazał się jeszcze zbyt silny, a dynamika procesów społecznych w Polsce jeszcze za słaba.

Co osiągnęliśmy w I turze?

Przed I turą wyborów prezydenckich 2010 obie strony miały wygórowane oczekiwania. System wspierał swojego kandydata, Bronisława Komorowskiego, za pomocą mediów i części sondaży. Oficjalne sondaże publikowane przez TVN24 i Gazetę Wyborczą okazały się księżycowe. Na 2 dni przed wyborami dawały Komorowskiemu od 15% do 18% przewagi nad Kaczyńskim, co należy zestawić z 5% przewagi osiągniętej w wyborach. To bardzo duży błąd. A Gazeta Wyborcza zachęcała: „Gdyby takim wynikiem skończyło się głosowanie, to zamiast walki przed drugą turą zaczęłyby się wakacje.” Brzmi efektownie, ale od kiedy wynik wyborczy Komorowskiego ma decydować o czyichś wakacjach, z wyjątkiem jego własnych i ewentualnie jego ludzi? Czy Gazeta Wyborcza już oficjalnie robi za biuletyn PO?

Trzeba przyznać, że były też dostępne w mediach trafne sondaże, np. w TVP. Ciekawe jest to, że wiele nieoficjalnych sondaży, w tym wiele internetowych, dawało bardzo dużą przewagę dla Jarosława Kaczyńskiego. W tym przypadku trudno mieć zastrzeżenia, gdyż sondaże te nie rościły sobie pretensji do reprezentatywności (z jednym wyjątkiem, który stanowi Społeczna Inicjatywa Sondażowa), do jakiej są zobowiązane firmy przeprowadzające oficjalne sondaże.

Mamy do czynienia z sytuacją, w której przeważająca część mediów jest stronnicza na rzecz systemu. Nie jest to nic nowego. System od 21 lat w ten sposób zwalcza siły patriotyczne, wymyślając przy tym dla nas coraz nowsze obelgi: oszołomy, ciemnogród, zwierzęcy antykomuniści, genetyczni patrioci, ostatnio: moherowe berety czy mohery. Zmiana polega na tym, że do 2005 do mainstreamu nie miało prawa przebić się nic, co zakłócałoby ten przekaz, a zatem stronniczość mediów dla niezorientowanej osoby była praktycznie niezauważalna.

Po roku 2005 zmieniło się bardzo wiele. Już w 2005 redaktorem naczelnym Gazety Polskiej został Tomasz Sakiewicz. Po zmianie redaktora naczelnego Rzeczpospolitej z Grzegorza Gaudena na Pawła Lisickiego w 2006, gazeta ta z wtórnika Gazety Wyborczej przekształciła się w świetną i obiektywną gazetę. Świeży powiew wniósł początkowo po swoim powstaniu w 2006 Dziennik, który na stronach redakcyjnych z udawaną bezstronnością wspierał Tuska, ale dopuszczał też do głosu wielu publicystów niepoprawnych polityczne, jak choćby Macieja Rybińskiego. W telewizji mimo gwałtownych reakcji systemu pojawił się zupełnie nowy przekaz: kultowe programy Pod prąd, Misja specjalna, programy Pospieszalskiego, Wildsteina, Sakiewicza – to była nowa jakość. Katalizatorem zmian w świadomości społecznej jest też Internet. Nie da się już przemilczeć Nocnej zmiany, każdy z pomocą Internetu może łatwo dotrzeć zarówno do tego filmu, jak i do wielu wielu innych filmów demaskujących system. Mamy więc sytuację, w której stronniczość mediów staje się faktem dość łatwo dostrzegalnym. Dostrzeżenie tego faktu nie wymaga już długotrwałych poszukiwań, a tylko pewnej intelektualnej odwagi, wyjścia z utartych kolein myślowych.

Wspomniana wcześniej dynamika zmian społecznych oraz opisywane tutaj stopniowe przełamywanie monopolu mediów znajduje swoje odzwierciedlenie w wynikach wyborów. Przyjrzyjmy się na spokojnie liczbom bezwzględnym, by zrozumieć jak wielu Polaków wewnętrznie przełamało już propagandowy ucisk systemu oraz dostrzec, że – wbrew propagandzie – jest to proces wzrostu, a czas działa na naszą korzyść.

Liczba głosów na partie i kandydatów na prezydenta w milionach

wybory parlamentarne 2005: frekwencja – 40%; PiS – 3,2; PO – 2,8

wybory prezydenckie 2005, I tura: frekwencja 50%; Lech Kaczyński – 4,9; Donald Tusk – 5,4

wybory prezydenckie 2005, II tura: frekwencja 51%; Lech Kaczyński – 8,3; Donald Tusk – 7,0

wybory parlamentarne 2007: frekwencja – 54%; PiS – 5,2; PO – 6,7

wybory prezydenckie 2010, I tura: frekwencja 55%; Jarosław Kaczyński – 6,1; Bronisław Komorowski – 7,0

Zasadnicza część tego przyrostu od 3,2 mln zwolenników PiS w 2005 do 6,1 mln głosów oddanych na Jarosława Kaczyńskiego w 2010 to przyrost nie w grupie aktywnych, a w tej wielomilionowej szarej masie nieaktywnych, o których w gruncie rzeczy wiemy niewiele. Jest to wynik bardzo znaczący wobec faktu, że PiS jest partią antysystemową, z którą walczą wszyscy. Jako pierwsi nowy przekaz polityczny przyjmują osoby najbardziej intelektualnie odważne i otwarte. Proces zmian nie objął jeszcze tzw. lemingów, które najlepiej czują się w stadzie. Gdy to nastąpi, proces ten może przyjąć charakter lawinowy. Chcielibyśmy oczywiście, by to nastąpiło jak najszybciej. Jest to szczególnie ważne w warunkach ewidentnej dekoniunktury w zakresie bezpieczeństwa międzynarodowego. Geopolityczne wakacje się skończyły.

Konsekwencje I tury

Musimy cieszyć się tym, co udało się osiągnąć. Wbrew zaklinaniu rzeczywistości przez stronę medialno-rządową coraz trudniej będzie im ciągle obrażać wielomilionowy elektorat PiS, wysyłać go do kąta, rozbijać i pacyfikować. Ten elektorat jest polskim ogromnym kapitałem społecznym. To w jego rękach spoczywa dziś dziedzictwo naszej historii i odpowiedzialność za suwerenną Polskę. Naszym obowiązkiem jest wytrwać i sprawić, by coraz więcej Polaków zaczęło rozumieć, że polskość jest wspaniała i zachęcić ich do przejścia na naszą stronę. Byłoby jednak absurdem negowanie politycznych konsekwencji dzisiejszego stanu świadomości społecznej w Polsce takiego, jaki on jest. Nawet jeśli wiemy, że reguły gry są nieuczciwe.

Wybory są równoznaczne z nieodwracalnym podjęciem decyzji przez społeczeństwo w danym momencie i wszystkimi tego konsekwencjami. Polskie państwo można naprawiać albo nie. Nie da się tego przekładać na później, gdy Polacy wreszcie do tego dojrzeją. Kaczyńscy w latach 2005-2007 złożyli Polsce jednoznaczną propozycję: likwidacja wyprowadzania ogromnych pieniędzy z budżetu państwa, uzdrowienie korporacji prawniczej, ujawnienie agentów SB, ukrócenie przywilejów postkomunistów, podmiotowość na arenie międzynarodowej, ambitna reforma finansów publicznych przygotowana przez Zytę Gilowską, reforma służby zdrowia Zbigniewa Religi, bardzo ważne a mniej znane działania na rzecz ujednolicenia systemów informatycznych w administracji publicznej przy jednoczesnej likwidacji patologicznego uzależnienia od wiadomej firmy. W 2007 – niezależnie od szczegółowych analiz wyników wyborów – propozycja ta została jednoznacznie odrzucona. Po historycznym wydarzeniu w Smoleńsku w 2010 towarzyszyła nam tylko jedna myśl przewodnia: zakończyć spory i bratobójcze walki polityczne w imię ratowania suwerenności Polski. Wynik I tury i tym razem nie dał pozytywnej odpowiedzi społeczeństwa.

Daleki jestem od negowania zbiorowej mądrości narodu. Procesy społeczne biegną swoim torem, czy nam się to podoba, czy nie; czy je rozumiemy, czy nie. Prędzej czy później doprowadzą do przemian i konsekwencji, których dziś może nie umiemy przewidzieć. Wbrew propagandzie – to władza sprawowana przez PO prowokuje i nakręca konflikty w naszym społeczeństwie. Dekoniunktura ekonomiczna i rosnąca frustracja może doprowadzić do tego, że wymiana elit nastąpi w sposób bardziej burzliwy niż byłoby to możliwe, gdyby strona medialno-rządowa traktowała społeczeństwo poważnie i nie nadużywała tak bardzo swoich wpływów. A może czekają nas jeszcze inne niewyobrażalne zmiany.

Zalecenia przed II turą

„Kluczem do zwycięstwa, do ostatecznego zwycięstwa, bo te wybory nie są zakończone, jest nasza wiara, nasze przekonanie, że zwyciężyć można i trzeba.” Te słowa Jarosława Kaczyńskiego po zakończeniu I tury wyborów są dobrą ogólną podpowiedzią, jak zachować się w zaistniałej sytuacji.

Musimy jasno zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy nie tyle liczącą się, co wręcz potężną siłą społeczną. Cechujemy się na ogół odwagą w głoszeniu swoich poglądów, jesteśmy wręcz zahartowani w polemicznych bojach z przeciwnikami specjalizującymi się w manipulacjach, pyskówkach i obrażaniu. Kochamy Polskę, swoje rodziny i jesteśmy piękni. Tak, nie bójmy się tego powiedzieć. Wykreowano mit, według którego piękni to np. oślizgły pulpet Michał Figurski lub obleśny dziad Kazimierz Kutz. W programach telewizyjnych mogliśmy poznać tak spokojnych i ciepłych ludzi jak choćby Jan Pospieszalski czy Tomasz Sakiewicz, którzy nie używają brutalnych słów, ani nikogo nie obrażają. Jednak system skupia na nich swoją złość i kreuje ich na wcielenia zła, ludzi pełnych bezrozumnej nienawiści, i wreszcie brzydkich. Nie przypadkiem w prawie każdej relacji telewizyjnej dotyczącej wiecu patriotycznego czy wiecu zwolenników PiS muszą pojawić się ludzie brzydcy, którzy wykrzykują prymitywne obelgi pod adresem obecnej władzy. Ciekawe, że w takich kreacjach specjalizują się „przyjaciele z mediów” – redakcje TVN i Polsat. Cieszę się, że nie udała się prowokacja Palikota w Lublinie. Bardzo wymowne było zdjęcie prowokatora, który pokazywał do obiektywu fucka. Według planu to zdjęcie miało stać się w tej kampanii wyborczej symbolem zwolenników PiS, a stało się symbolem metod, które stosuje PO – twarz zacięta i arogancka, wyciągnięty środkowy palec i całkowity brak skrupułów w stosowaniu brudnych chwytów.

13.04.10, Kraków, Protest przeciwników Lecha Kaczyńskiego

Obr. 4. 13.04.10, protest przeciwników Lecha Kaczyńskiego w Krakowie

09.06.10, Lublin, Prowokacje Palikota na wiecu Jarosława Kaczyńskiego

Obr. 5. 09.06.10, mężczyzna, który miał stać się symbolem agresji zwolenników PiS. Gdy okazało się, że to mogła być prowokacja Palikota, sprawę błyskawicznie wyciszono [źródło: Gazeta Wyborcza]

10.05.10, Warszawa, Marsz Pamięci

Obr. 6. 10.05.10, Marsz Pamięci w Warszawie. Tego mainstreamowe media nie chcą wiedzieć, nie chcą widzieć, nie chcą słyszeć [źródło: Blogpress.pl]

Będą chcieli nas skłócić, rozbić i zniszczyć. My musimy zachować w sobie coś w rodzaju pozytywnej zawziętości. Ta zawziętość musi być ukierunkowana na osiągnięcie celu nadrzędnego – w pełni suwerennej Polski. Inne sprawy są drugorzędne, dawne krzywdy i urazy schodzą na dalszy plan. Wobec wyniku wyborów w I turze trzeba nastawić się na długi marsz, którego celem jest uzyskanie w przyszłym roku pełnej władzy w Polsce przez zjednoczone siły patriotyczne. Mój postulat zwycięstwa w I turze nie wynikał z arogancji czy chęci spektakularnego pogrążenia przeciwnika. Takie zwycięstwo byłoby oczywiście ważną demonstracją polityczną, o czym wcześniej wspominałem. Chodziło też o pokazanie przez społeczeństwo czerwonej kartki dla stosowania w polityce metod Janusza Palikota. Skoro nam się nie udało, to strona medialno-rządowa będzie czuła się upoważniona do dalszego stosowania tych metod. Wojownicze deklaracje sugerują, że po tamtej stronie jest wielka liczba osób, które lepiej czują się w wojnie na zniszczenie przeciwnika niż w sporach merytorycznych. Oni będą rozgrzewać emocje i dążyć do ostrej konfrontacji, my musimy odpowiadać spokojem i godnością, z wyrozumiałością ludzi mądrzejszych, rozumiejących więcej, patrzących dalej.

Niektórzy po naszej stronie podważają sens zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Mówią, że ten polityk jest lepszy do rządzenia i lepiej, by poczekał do wyborów parlamentarnych, po których będzie prawdopodobieństwo, że zostanie premierem. Według tej koncepcji mała porażka PiS w wyborach prezydenckich może być dobrym punktem wyjścia do walki o zwycięstwo w wyborach parlamentarnych. To błędna strategia. Po pierwsze kandyduje się po to, by wygrać. Plan B wdraża się po ewentualnej porażce, nie wcześniej. Po drugie władza absolutna Platformy Obywatelskiej stanowiłaby ogromne zagrożenie dla Polski i dla wolności obywatelskich Polaków. Po trzecie (przypominam to) w tej walce nie chodzi o PiS ani o Jarosława Kaczyńskiego, tylko o to, by uczynić z Polski kwitnący i silny kraj. Do tego będzie potrzebna współpraca prezydenta i patriotycznego rządu. Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo mógłby zaszkodzić nienawistny i arogancki Komorowski, współpracując z destrukcyjną opozycją i mediami, które nagle przypomniałyby sobie o funkcji kontrolnej w stosunku do rządu.

Po tych zaleceniach ogólnych, chciałbym poświęcić kilka zdań na to, jak powinniśmy formułować pewne konkretne argumenty i reagować na pewne konkretne zarzuty. Nawiasem mówiąc, wcale nie uważam się za osobę cechującą się nadzwyczajną mądrością, by tego rodzaju zalecenia od siebie przekazywać. Te zalecenia to raczej efekt poświęcenia pewnej pracy na zebranie i uporządkowanie rozproszonych argumentów, które uznałem za szczególnie ważne i cenne w dzisiejszej sytuacji.

Na początek zwróćmy uwagę, że argumentacja naszych przeciwników jest starannie przemyślana i podstępna. Jest ona przygotowywana w formie swego rodzaju pułapek. Przykładem jest usilne kierowanie głównego ciężaru politycznych sporów w tej kampanii wyborczej na problem, czy Jarosław Kaczyński się zmienił naprawdę, czy też jego zmiana jest jedynie jakimś diabolicznym planem wymierzonym przeciwko Polsce. Pułapka polega na tym, że samo podjęcie dyskusji na ten temat jest przyznaniem, że spośród polskich polityków Kaczyński jest w jakiś szczególny sposób zobowiązany do zmiany, a może jeszcze lepiej by było, gdyby w jakiś poniżający dla siebie sposób odszczekał swoje dotychczasowe poglądy i może w ogóle zrezygnował z kandydowania w wyborach. Jeśli odpowiemy, że się nie zmienił, to zostanie to potraktowane jako przyznanie się, że próbuje on dojść do władzy na oszustwie. Jeśli odpowiemy, że się zmienił, to zarzucą nam brak konsekwencji i w ogóle po co nam PiS, skoro chce on być drugim PO.

Kluczem do prawidłowej odpowiedzi na to pytanie-zarzut jest zrozumienie przełomowego znaczenia katastrofy smoleńskiej. Oczywiście przeciwnik i tu ma gotowe argumenty. Po pierwsze maksymalnie obniża rangę tego zdarzenia, mimo że była to katastrofa niespotykana dotąd w dziejach, a jej symbolika była wręcz uderzająca. Próbuje się szybko przejść nad tą katastrofą do porządku dziennego, a za całe wyjaśnienie ma nam wystarczyć to, że piloci rzekomo podjęli ciąg bezrozumnych decyzji. Narrację o małym znaczeniu tej katastrofy dopełniają doniesienia o szokujących zaniedbaniach w prowadzonym śledztwie. No, a kto miałby przejmować się niedbałym śledztwem, skoro katastrofa była mało znacząca? Po drugie przeciwnik stosuje szantaż polegający na tym, że każde przypomnienie o tej katastrofie ma być równoznaczne z wykorzystywaniem ofiar do walki politycznej. Temu szantażowi nie możemy się poddać. Możemy odłożyć w czasie rozliczenie winnych zaniedbań poprzedzających katastrofę i zaniedbań w śledztwie dotyczącym katastrofy. Ale mamy prawo przypominać o randze i przełomowym znaczeniu katastrofy smoleńskiej dla polskiej polityki. Każdy Polak miał pełne prawo odczuć wstrząs i przeżyć wewnętrzną przemianę po tym zdarzeniu, tym bardziej miał do tego prawo brat naszego prezydenta. Myślę, że Jarosław Kaczyński zmienił się w tym sensie, że kroczy swoją drogą jeszcze pewniej i patrzy jeszcze dalej w przyszłość niż dotychczas. Nie tylko nie dał się zniszczyć, ale z polityka bardzo dobrego stał się politykiem perfekcyjnym i z pewnością groźnym dla tych, którzy za nic mają polską rację stanu.

IV RP była dobrą odpowiedzią z 2005 roku na nabrzmiałe problemy, które pozostały nam w spadku po reglamentowanej rewolucji 1989 roku. Czas jednak nie stoi w miejscu, priorytety się zmieniają. Katastrofa smoleńska zmieniła Polaków, a dowodu na to nie trzeba szukać. Był nim narodowy tydzień, w którym nasz ból przeżyliśmy z należną powagą i godnością. Strona medialno-rządowa na chwilę zrobiła się jakaś malutka, a jej główni przedstawiciele gdzieś się pochowali. Nadal mam w pamięci niekończące się kondukty, żałobną muzykę i setki tysięcy ludzi na Krakowskim Przedmieściu. Pytanie o to, czy Jarosław Kaczyński się zmienił jest więc źle postawione. Kaczyński daje nam po prostu aktualną odpowiedź na nową sytuację, w jakiej Polska znajduje się dziś, na bieżące problemy i zagrożenia. Tą odpowiedzią jest odrzucenie dawnych sporów na rzecz wspólnych działań na rzecz utrzymania suwerenności Polski.

Kolejny argument przeciwko Kaczyńskiemu polega na karkołomnym żonglowaniu pojęciami prawicy i lewicy. W skrócie brzmi to tak: my (PO/SLD) jesteśmy dobrą prawicą i dobrą lewicą, a oni (PiS) są złą prawicą i złą lewicą. W tej karkołomnej retoryce przymiotniki prawicowy, lewicowy w odniesieniu do PO i SLD mają być pochwałą, a w odniesieniu do PiS – przyganą.

Faktem politycznym stał się niepokojący sukces Napieralskiego. Nie niepokoi mnie to, że polska lewica może znowu liczyć na pokaźne zaplecze w społeczeństwie, ani nawet to, że zakulisowa współpraca PO i SLD może skłonić część wyborców Napieralskiego zorientowaną w tych grach do przepłynięcia do Komorowskiego w II turze. Chodzi o to, że kandydat stosunkowo mało znany, bez predyspozycji do urzędu prezydenta, mógł zostać tak znacząco wylansowany w ciągu tak krótkiego czasu. Zmiana poparcia z kilku do kilkunastu procent w ciągu ok. 2 tygodni jest ściśle skorelowana z jego intensywnym lansowaniem w telewizji. Niepokojąca jest w tym łatwość, z jaką można sterować społeczeństwem. Wynik Napieralskiego można potraktować jako niezwykle udany eksperyment systemu i sygnał, że takie metody będą nadal stosowane i doskonalone.

Pominę dywagacje na temat możliwej struktury elektoratu Napieralskiego. Jest jasne, że trzeba ten elektorat potraktować poważnie. Media chętnie propagują narrację, że Kaczyński kokietuje lewicę czy też stosuje umizgi do Napieralskiego. Słowa kokietować i umizgi są powtarzane często i z naciskiem, gdyż chodzi tu o manipulację językową. Są to usilne próby, by jedynemu poważnemu liderowi politycznemu w Polsce maksymalnie tej powagi ująć, choćby za pomocą rodzaju języka używanego w komentarzach.

Jarosław Kaczyński wypowiedział w Szczecinie słowa niezwykłe: „Niech nam mówią, że jesteśmy lewicowi. Może i po trosze jesteśmy. Dzisiaj zresztą warto używać tego słowa «lewica» właśnie, a nie postkomunizm. Bo stało się coś symbolicznego, zwrócili na to uwagę inni, ale ja to też Państwu powiem. W tej strasznej katastrofie zginęli także ludzie – i to ludzie dojrzali – z tego pokolenia, które było aktywne jeszcze w PRL, z tamtej formacji. I jest w tym coś, co ma wymiar symbolu i dlatego ja dzisiaj będę zawsze już mówił «lewica», nie będę używał tego słowa, którego sam używałem.” Od początku, gdy analizowałem katastrofę w Smoleńsku, nie dawał mi spokoju Jerzy Szmajdziński na liście ofiar. To ktoś z samego rdzenia tej formacji, która przez ostatnie 21 lat uważała się za spadkobiercę PZPR i prawowitego właściciela Polski. Nie ma możliwości, by ktoś z nich świadomie poświęcił Szmajdzińskiego. Ta ofiara realnie zmienia sytuację, ale są jeszcze inne sprawy. Po 21 latach tropienie winnych komunistycznych zbrodni przekształciło się w smutną farsę, ostatni agenci i byli funkcjonariusze SB powoli kończą swoje parszywe żywoty, IPN został brutalnie przejęty przez PO, a społeczeństwo jako całość nie bardzo rozumie, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi. Lech Kaczyński docenił i odznaczył tylu bohaterów Solidarności, ilu zdołał. Jeśli Polska zrobiła tak mało dla historycznej sprawiedliwości, to pozostanie to już na zawsze naszym wstydem wobec przyszłych pokoleń, ale nadrobić tego już się nie da.

Platforma Obywatelska tak bardzo już zaplątała się w żonglowanie terminami prawica i lewica, że lepiej, by to oni tłumaczyli się ze swoich poglądów, które tak skrzętnie ukrywali przez ostatnie lata podczas gdy media lansowały sztuczny termin postpolityka. Chcą mieć ciastko i zjeść ciastko. Szermują liberalizmem, ale wstydzą się zamiaru sprywatyzowania służby zdrowia i wytaczają w tej sprawie kuriozalny proces („program partii na stronie internetowej jest programem roboczym” – to jakaś kpina). Krytykują PiS za rzekomą lewicowość, ale ich zdaniem to Komorowski ma „naturalne” prawo do głosów lewicowego Napieralskiego, nawet nie musi o nie zabiegać. Dziwne to wszystko.

Trzeba przyznać, że ostatnie lata nie ułatwiały ludziom uporządkowania sobie pojęć prawicy i lewicy. Publicyści w imię realizacji politycznych zamówień miast wyjaśniać i porządkować pojęcia tylko wprowadzali coraz większy mętlik. Prawica to poszanowanie własności prywatnej w gospodarce oraz konserwatyzm obyczajowy. Lewica to dążenie do kontroli państwowej (współcześnie przyjęło to formę koncentrowania uprawnień kontrolnych i regulacyjnych w rękach coraz bardziej rozbudowanych urzędów, także ponadnarodowych) oraz liberalizm obyczajowy. PiS jest partią pod każdym względem prawicową. Troska o przetrwanie dużych zakładów w czasach dekoniunktury, o interes zwykłych ludzi, próby ukrócenia wszechwładzy oligarchów – to nie neguje prawicowych poglądów, jak usiłuje się nam wmawiać od lat. Może to być natomiast pole do dyskusji i współpracy z ideową lewicą. Ważne jest i to, że PiS przynajmniej otwarcie i odważnie formułuje swoje postulaty, natomiast PO tak kręci, że od lat nikt nie może doszukać się w polityce tej partii szumnie deklarowanego liberalizmu gospodarczego.

Pamiętajmy, że 10. kwietnia 2010 skończył się czas wstydu za patriotyzm w wolnej Polsce. Platforma Obywatelska straciła prawo, które zresztą sama sobie przyznała, do tego, by elektorat PiS wyzywać od moherów, wysyłać do kąta i pacyfikować. Szyderczy przekaz w stylu Palikota i Wojewódzkiego stracił swoją atrakcyjność i moc. Nowak z PO szydzący „Kłamstwo ma krótkie nóżki jak u kaczuszki” nie wygląda już na fajnego wesołka – jest żenujący. Poważni sympatycy PO przy tych wyskokach czują chyba takie zażenowanie, że tylko im współczuć. Pamiętajmy, że to nas cechuje godność, duma z Polski i poważne traktowanie spraw publicznych. Warto być sympatykiem PiS i zagłosować na Jarosława Kaczyńskiego.

piątek, 18 czerwca 2010

Przed wyborem prezydenta - spostrzeżenia i zalecenia

W miarę skromnych możliwości obserwuję zwykłych ludzi i polityków w ciągu 2 miesięcy, które minęły od katastrofy i narodowego tygodnia. Najważniejsza przemiana dokonała się na początku. To wtedy wielu zwykłych Polaków dostrzegło z całą wyrazistością, jak iluzoryczna jest wolność, która została dana Polsce w 1989 roku. Dostrzegliśmy też, że cała polska polityka była oparta na wielkim medialnym oszustwie. Symbol Katynia związał się metafizycznie z symbolem Smoleńska i te dwa symbole stały się odtąd trwałym elementem polskiej świadomości społecznej. Wydaje się, że symbole te zrozumieliśmy i za ich sprawą gotowi jesteśmy nawet do pewnych poświęceń dla utrzymania ciągłości naszego państwa i naszej wspólnoty narodowej.

Wymienione procesy ugodziły z ogromną mocą w Platformę Obywatelską, która od 2007 wydawała się nie do ruszenia z pozycji dominującej siły politycznej w Polsce. Z całego hałasu związanego z PO, z jej księżycowych obietnic, markowania rządzenia, dziwnych ludzi na najwyższych urzędach, i z niekończącej się nienawiści do Kaczyńskich, została tylko ta nienawiść z jej symbolami – Palikotem, sztucznym penisem i świńskim ryjem. Perfekcyjnie to podsumowała pani Jadwiga Staniszkis w jednej z ostatnich rozmów, gdy powiedziała do Palikota: „Pana nie ma”. To stwierdzenie dotyczy właściwie całej tej dziwnej partii: was nie ma. Jest tylko nienawiść, chciwość i zdrada. Poza tym pustka.

Wielu porządnych ludzi w Polsce wiernie popiera PiS, szczególnie od 2005 roku, gdy pojawiła się nadzieja na naprawę spraw publicznych w Polsce. Wielu innych porządnych ludzi jednak łatwo dało się zwieść oszukańczej retoryce PO. Poprzez wydarzenia ostatnich miesięcy otrzymaliśmy kolejną szansę, by wszyscy, którym zależy na silnej i suwerennej Polsce, jeszcze raz policzyli się i zawiązali silną wspólnotę, niezbędną do osiągania celów.

Z bólu i zagubienia, które zapanowały w Polsce po tragedii w Smoleńsku, wyłonił się niewątpliwie odmieniony Jarosław Kaczyński. Wrócił niczym Gandalf Szary po walce w otchłani z Barlogiem. Wszyscy myśleli, że ta walka zniszczyła Gandalfa i że bezpowrotnie go stracili. I teraz wielu martwiło się lub cieszyło na myśl, że ta tragedia zniszczyła Jarosława Kaczyńskiego i nie będzie on już w stanie wrócić polityki. On jednak wrócił w wielkim stylu – odmieniony i gotowy poprowadzić nas do zwycięstwa.

Kampania wyborcza była taka, jak miała być. Jarosław Kaczyński po tym wszystkim, co stało się w Polsce w kwietniu chyba nie mógłby nie wygrać tych wyborów. On jednak poszedł dalej i porwał swoich wyborców swoją wspaniałą spokojną i godną postawą w tej kampanii. Myślę, że ta godność udzieliła się wielu z nas. Platforma Obywatelska nas nie zaskoczyła. Nienawiść i jątrzenie to elementy, bez których tej partii nie ma. Dlatego szybko z powrotem pojawił się Palikot i nastąpił powrót do retoryki nienawiści. Wynikało to z całkowitego braku zrozumienia dla przemiany, która dokonała się w Polsce. Wydaje się, że w nowej rzeczywistości ciosy PO trafiały w próżnię i tylko pogrążały tę partię. Kandydat PO okazał się dramatycznie nieudolny. Był szykowany na zupełnie inną kampanię, los sprawił, że znalazł się w okolicznościach, które go całkowicie przerosły. Nie umiał wyjść poza dość głupawe w gruncie rzeczy ataki na swojego głównego przeciwnika.

W odświeżonej perspektywie na polską politykę widzimy dziś jasno, że praktycznie mamy dwóch kandydatów: Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Ostatnio pospiesznie podrasowano notowania Napieralskiemu, ale nie wydaje mi się, by zbyt wielu ludzi dało się na to nabrać. Jednocześnie podano taką narrację, że ten przebłysk Napieralskiego daje Kaczyńskiemu szansę na II turę. Nieprawda – to Komorowski walczy o II turę. Lansowanie Napieralskiego to rozpaczliwa próba doprowadzenia do tego, by Komorowski dostał tę szansę na II turę, a przynajmniej do tego, by bezwzględna przewaga Kaczyńskiego mniej rzucała się w oczy. Inaczej system nigdy nie zdecydowałby się lansować kandydata, który korzysta z tego samego elektoratu, co jego główny faworyt. Wybory jako walka między ociężałym umysłowo i nienawistnym Komorowskim, a politykiem najwyższej klasy – Kaczyńskim – muszą skończyć się dramatyczną porażką tego pierwszego. I niech tak pozostanie. W tych wyborach ważne jest zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w I turze dużą większością głosów. Tylko to będzie dobitnym sygnałem dla naszych niekoniecznie kochających nas sąsiadów, że „jeszcze Polska nie zginęła”.

Wygrane wybory nie zmienią politycznego status quo. Pozycja Polski i sił patriotycznych w Polsce po śmierci Lecha Kaczyńskiego bardzo się pogorszyła. Kolejne instytucje zostały utracone, wiele niewidocznych tajnych nici władzy zostało przeciętych. Odbudowa tego potrwa jakiś czas. Wybory to jednak nie tylko formalne wyznaczenie prezydenta. W tych szczególnych warunkach musimy uznać Jarosława Kaczyńskiego jako lidera wspólnoty narodowej odrodzonej po 10 kwietnia. Akt wyboru Jarosława Kaczyńskiego na prezydenta niech będzie jednocześnie świadomym aktem powierzenia mu naszych wspólnych aspiracji, które wyraził prosto i dobitnie 6 maja, dziękując za zebrane podpisy: „Jestem przekonany, że coś nas łączy. Że łączy nas przekonanie, że Polska ma prawo do marzeń o tym, że będzie silna, licząca się w świecie, że będzie sprawiedliwa, że będzie dumna.” Jarosław Kaczyński, dysponując urzędem prezydenta o ograniczonych uprawnieniach, ale i potężną legitymacją społeczną będzie mógł działać na rzecz tej wspólnej wizji. Konieczne będzie powściągnięcie polskiej kłótliwości, sobiepaństwa i natrętnego mędrkowania. Jeśli uznaliśmy Jarosława Kaczyńskiego za naszego naturalnego lidera i depozytariusza marzeń o silnej Polsce, to dlatego że jest naprawdę idealnym liderem i należy mu się nasze wsparcie, ale i swoboda działania na etapie realizacji naszych celów.

wybory prezydenckie 2010, zestawienie sondaży

Obr. 1. Wybory prezydenckie 2010, zestawienie sondaży z różnych źródeł. Oficjalne firmy zajmujące się badaniami opinii publicznej podały bardzo zróżnicowane wyniki, niespójne są również tendencje. Wszystkie firmy pokazują przewagę BK. Największą różnicę między BK a JK pokazują wyniki podane przez PBS DGA (dla GW) i SMG KRC (dla TVN24); najmniejsza różnica jest w wynikach Homo Homini (dla PR) i OBOP (dla TVP); pośrednie wskaźniki podaje GfK Polonia (dla Rz) i CBOS. Nieoficjalne inicjatywy i sondy internetowe w przeważającej większości pokazują wyraźną przewagę JK. Najbardziej spektakularne są tu wyniki sondy sms-owej Telegazety TVP, w której poparcie dla JK przekroczyło 73%.

środa, 16 czerwca 2010

Treuhänder Kutz

Zdarzenie goni zdarzenie. Graś, ten co dorabia u Niemca jako cieć, tym razem w upokarzający dla Polski sposób przeprasza po rosyjsku siepaczy z OMON-u (warto przypomnieć sobie historię tych jednostek) w związku ze sprawą kradzieży kart kredytowych, dla jasności – to Rosjanie okradli polskie ofiary katastrofy. Prowokacja Palikota w Lublinie wymierzona w Jarosława Kaczyńskiego okazuje się dla Platformy Obywatelskiej katastrofą. W TVN24 Migalski demoluje Kutza – konkretnej i racjonalnej argumentacji młodego politologa zblazowany antypatyczny starzec przeciwstawił jedynie arogancję władzy. Upadek Platformy następuje szybciej niż można było przypuszczać jeszcze niedawno. Wielu dworaków Tuska zdaje się być nieświadomymi tego krachu. Ale szereg innych już medialnie wycofało się z poronionego projektu „Komorowski”. Nie może ujść uwagi zdystansowana postawa Tuska, który jest ambitny i inteligenty (szczególnie w porównaniu z takim Komorowskim) i liczy na to, że będzie jeszcze potrzebny i załapie się do jakiegoś kolejnego projektu. Czy prawdziwi administratorzy Polski, agenci kreujący zdarzenia kryjące się za politycznym teatrem, są wściekli? Sądzę, że nie. Oni kalkulują na chłodno i są zbyt poważnymi graczami, by nie mieć planów na każdą ewentualność. Strategicznie z punktu widzenia naszych największych sąsiadów pożądane jest, by funkcję przywódczą w Polsce pełnił niemiecki zarządca zatwierdzony przez Rosję lub na odwrót – to jest ich główny plan dla Polski.

Po tym wstępie przechodzę do właściwego tematu. Ten tekst dotyczy tego, jak bardzo okrągłostołowe elity odcięły się od polskiego społeczeństwa i narodu, a został zainspirowany drobnym fragmentem rozmowy Marka Migalskiego z Kazimierzem Kutzem w TVN24 11 czerwca, program Rozmowa Rymanowskiego. Arogancja PO – dziś głównego reprezentanta okrągłostołowych elit – skupia się w postawie Kutza jak w soczewce. Wystarczy podać choćby takie cytaty z tej jednej rozmowy: „Opinia publiczna może się nie zna na wielu sprawach” (odpowiedź na negatywne reakcje dotyczące pospiesznego mianowania prezesa NBP przed wyborami); „To jest odzyskiwanie placówek, które wyście zawłaszczyli w sposób haniebny. – Czyli teraz wy zawłaszczycie? – To jest recykling proszę pana” (o tym, że PO obsadza przed wyborami wszystkie możliwe stanowiska); „Ja myślę, że jemu się należy wdzięczność ponieważ on przerwał tą nudę straszliwą, którą się charakteryzuje ta kampania – takie klepanie w tych mediach, to ględzenie, że on nie powinien, bo nie jest pełnym prezydentem, że takie lapsusy robi” (o prowokacji Palikota w Lublinie); „Słuchałem pana Bielana, który mówił, że największą zaletą pana Jarosława Kaczyńskiego jest to, że on będzie przywódcą, że Polsce jest potrzebny przywódca, Führer taki” (tu zaprotestował Migalski, na co Kutz odpowiedział, że Führer to tylko niemieckie słowo) „Ja myślę, że on [Komorowski] nie ma ambicji politycznych, żeby rządzić wbrew układom w jego partii, w której jest” (może niezamierzona, lecz zdumiewająca szczerość ze strony elit, które dotychczas zapewniały, że niezbędna jest tylko prezydentura ponadpartyjna).

Platforma Obywatelska zdążyła nas przyzwyczaić do totalnej pogardy jaką żywi dla przeciwnika politycznego. Spowszedniała arogancja władzy, która chyba nawet za SLD nie spotykała się z taką wyrozumiałością ze strony mediów. Media w istocie współuczestniczą w wojnie przeciwko polskiemu społeczeństwu. Jednak to, co powiedział Kutz na sam koniec tej rozmowy, wymyka się próbom jakiegoś zaklasyfikowania. Gdy Rymanowski kończył już program, Kutz rzucił trochę oderwane zdanie: „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.” To zdanie przeszło bez większego echa, a powinno być ono właściwie niszczące dla wizerunku PO. To trochę jak słowa wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego (połączone z działaniami całego środowiska PO) przekreślające 20 lat starań III RP o powszechne uznanie zbrodni katyńskiej za ludobójstwo. Niesiołowski powiedział 09.09.09 w wywiadzie dla Dziennika: „To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to jest zagłada narodu. W historii do tej pory były dwa ludobójstwa: Holokaust i wielki głód na Ukrainie. Katyń to było coś innego. Polscy oficerowie odmówili współpracy z komunistami i zostali zamordowani. Ci, którzy na nią poszli, przeżyli, jak Berling. Poza tym przyjęcie takiego stanowiska miałoby bardzo poważne konsekwencje polityczne.” Po takich słowach zarówno Niesiołowski kilka miesięcy temu, jak i Kutz dzisiaj, zasłużyli tylko na to, by natychmiast zniknąć w niesławie z życia publicznego.

Kutz nie wygłosił jednoznacznej antypolskiej deklaracji, a jedynie rzucił niedbałe zdanie. Gdyby media raczyły je zauważyć, to przy takiej pobłażliwości dla PO, jaka miała miejsce dotychczas, udałoby mu się z niego wykręcić, tak jak Niesiołowski wykręcił się po swojej wypowiedzi o Katyniu. My jednak nie mamy (na razie) obowiązku płaszczenia się przed władzą. Na początek przypomnienie znaczenia słowa treuhänder.

Treuhänder – powiernik (komisarz), zwł. naznaczony przez okupanta niemieckiego dla zarządzania polskim przedsiębiorstwem albo majątkiem (1939-45). Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego. Etymologia: niem. ‘urzędowy zarządca (komisarz) cudzego majątku’. Źródło: Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego

Treuhänder – powiernik, podczas II wojny światowej na ziemiach okupowanych przez Niemcy administrator, z ramienia władz niemieckich, poszczególnych zagrabionych przedsiębiorstw oraz majątków niektórych zlikwidowanych instytucji i stowarzyszeń; w Polsce w GG 1940 było ok. 1,2 tysięcy Treuhänderów, na ziemiach wcielonych do Rzeszy ogólna ich liczba w różnych okresach przekroczyła 100 tysięcy; w przeważającej części byli to Niemcy zamieszkali w Polsce przed wojną lub przesiedleni z krajów nadbałtyckich. Źródło: Portal wiedzy PWN

Współczesne niemieckie znaczenie słowa Treuhänder to ‘powiernik, zarządca majątkowy’. Nie wiem, dlaczego Kutz użył tego niemieckiego słowa i do jakiej narodowości właściwie on się poczuwa. Ale nie widzę możliwości, by człowiek w jego wieku nie wiedział, kim Treuhänderzy byli w Polsce okupowanej przez Niemców. Jeśli jednak jego słowa wynikały z niewiedzy, to powinien gęsto się tłumaczyć z tej wpadki. Treuhänderami byli Niemcy a często volksdeutsche. Łatwo sobie wyobrazić, jak na ich działalność patrzyły setki tysięcy Polaków, właścicieli, którzy zostali zmuszeni do porzucenia swojej własności i ucieczki. W latach 70. niemiecki tygodnik opublikował artykuł mówiący o tym, że Jan Nowak-Jeziorański z RWE w czasie wojny współpracował z Niemcami m.in. jako Treuhänder cegielni w Radzyminie. Materiał ten wywołał poważny skandal, a Nowak-Jeziorański odpowiedział pozwem cywilnym.

Najprostsza interpretacja słów Kutza jest taka, że uważa on, iż to nie Polacy mają się troszczyć o swój kraj. Jego zdaniem w Polsce potrzebny jest zarządca (powiernik) nadany z zewnątrz, być może przez Niemcy i Rosję, bo te 2 państwa najwyraźniej dziś artykułują swoje interesy w odniesieniu do Polski. W kontekście wyborów prezydenckich może to oznaczać, że Treuhänderem Polski ma być Bronisław Komorowski. Kutz może też oczywiście tłumaczyć, że chodziło mu o to, by w ten sposób ironicznie i obraźliwie nazwać Jarosława Kaczyńskiego (wcześniej w tej rozmowie próbował nazwać go Führerem). Jednak nie jest jasne, czy to był żart. Kutz pokazywał często już wcześniej, że czuje się zupełnie bezkarny w swoich wypowiedziach. Może być więc tak, że on z tymi myślami żyje i nie boi się tego ujawniać jako polityk partii rządzącej.

Oficjalna propaganda bardzo nerwowo przedstawiała historię „dziadka w Wehrmachcie”, tymczasem nie ma jasnych przesłanek do twierdzenia, że Józef Tusk służył w Wehrmachcie przymusowo, chyba że każdą służbę wojskową uznamy generalnie za formę przymusu. Zamiast pytania o przymus, należałoby raczej zapytać, czy dziadek, a raczej dziadkowie Tuska, służąc w Wehrmachcie, czuli się Niemcami, a to jest już całkiem prawdopodobne. W każdej narodowości składającej się na przedwojenną Polskę znajdowali się zarówno bohaterowie wierni polskiej ojczyźnie na śmierć i życie, jak i tacy, którzy chętnie przyjmowali nową władzę. Sam Donald Tusk był działaczem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, organizacji o tendencjach separatystycznych, podkreślającej związki Kaszub z Niemcami, a także wspierał te dążenia politycznie. Jako przykład można podać referat na II Kongresie Kaszubskim 1992, Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne, w którym Tusk przedstawił postulat utworzenia konstytucji Kaszub jako państwa regionalnego (treść wygłoszona zawierała postulaty dalej idące niż treść zapisana w materiałach z Kongresu). ZK-P udzieliło Tuskowi oficjalnego poparcia w wyborach prezydenckich 2005. Jarosław Kaczyński w wypowiedzi z sierpnia 2007 zwracał uwagę na niemieckie obsesje Donalda Tuska i podatność na dominację Niemiec w jego środowisku politycznym. Są relacje, z których wynika, że w domu Tuska w dzieciństwie mówiło się po niemiecku. W Szkle kontaktowym, programie, który mocno wspiera Tuska, jeden z redaktorów (chyba Miecugow) tłumaczył przy okazji spotkania 01.09.09, że Tusk z Putinem dobrze dogadują się bez tłumacza i nie trzeba tu nawet spekulować, czy Tusk faktycznie zna angielski lub rosyjski, gdyż obaj mogą swobodnie rozmawiać po niemiecku. Putin zna niemiecki doskonale jako były wieloletni agent KGB w NRD.

Przypominam pewne fakty z działalności politycznej Tuska nieprzypadkowo. We wspomnianym referacie Tusk pisał m.in.: „Trzeba zrobić wszystko, aby wpływ ruchów regionalnych i samorządowych oraz partii politycznych, dla których regionalizm jest istotnym fragmentem ich programu, na zmiany ustrojowe i gospodarcze był jak największy. Konieczne jest uczestnictwo regionalistów w debacie konstytucyjnej i w pracy nad innymi aktami legislacyjnymi. Tak długo bowiem, jak trwać będzie w Polsce centralistyczny model władzy, jak długo większość decyzji zapadać będzie w Warszawie – marzenie o państwie regionalnym pozostanie utopią.” W Playboyu 12/2007 ukazał się skandalizujący wywiad z posłem Kutzem, nas tu interesują fragmenty polityczne. Kutz opisuje, jak zgodził się kandydować z listy PO: „Zostały dwa dni do zamknięcia list, a ja się wciąż wahałem. Uległem dopiero Balcerowiczowi, który zadzwonił do mnie z Ameryki. A ja do niego mam wielki szacunek. Tuskowi postawiłem jednak warunki dotyczące dwóch spraw – mojej starości i promowania autonomii Śląska. Tusk przystał na jedno i drugie. Obiecał, że nie będzie mnie zanadto eksploatować.”

Jak widać środowisko polityczne Tuska jest zdeterminowane, by długofalowo grać na osłabienie polskiego ośrodka państwowego, co wpisuje się w strategiczne plany Rosji i Niemiec dla Europy Środkowo-Wschodniej. Dlatego te państwa będą bezwarunkowo wspierać środowisko Tuska. Czy jest to bardziej sojusz wynikający ze zbieżności celów, czy jednak sterowane i sponsorowane z zewnątrz działanie tego środowiska na rzecz państw zewnętrznych kosztem Polski, to z pewnych praktycznych powodów sprawa na dziś drugorzędna. Komunistyczne elity w III RP miały zagwarantowane nie tylko miękkie lądowanie i grubą kreskę, ale wręcz stały się głównym beneficjentem transformacji ustrojowej. Podobnie raczej nie jest realistyczne oczekiwanie, że elity III RP w najbliższym czasie poniosą odpowiedzialność za swoje działania noszące znamiona zdrady stanu. Dlatego ich motywy na dziś uznaję za drugorzędne. Najważniejsze jest otrzeźwienie naszego społeczeństwa. Długi czas wielu z nas ciężko było się pogodzić, że Polacy w swojej przeważającej masie wspierają osłabianie i rozmontowywanie polskiej państwowości. Bo głównie do tego sprowadza się władza Tuska i jego zaplecza, w którym widzimy ludzi pokroju Kutza. Na szczęście 10 kwietnia pokazał, że pragnienie silnej Polski tkwiło w nas uśpione, a poparcie dla PO wynikało jednak z wielkiego oszustwa, a nie ze świadomego wyboru społeczeństwa.

Z mentalności Tuska i Kutza czy wcześniej wymienionego Niesiołowskiego wynika, że ludzie ci bezwzględnie grają na osłabienie a w ostateczności zniszczenie polskiej państwowości. Tu leży chyba klucz do zdania „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.” Ludzie z tego środowiska są już chyba na swój sposób zmęczeni życiem w stanie ciągłego moralnego upadku. Przejawia się to zmanierowaniem, brakiem ostrożności, skłonnością do funkcjonowania pod wpływem rozmaitych używek. Możliwe, że Kutz wypowiedział to zdanie w chwili słabości, ale tym bardziej powinniśmy zrozumieć, jak daleko zaszły już działania, których ostatecznym celem jest rozmontowanie polskiej państwowości. To jest dzwonek alarmowy. Przed nami długa droga do odzyskania równowagi naszego państwa i stworzenia mu warunków do suwerennego rozwoju. Warunkiem wejścia na tę drogę jest wybór odpowiednich liderów we wszystkich nadchodzących wyborach. Warunkiem utrzymania się na tej drodze jest poczucie odpowiedzialności za kraj wśród nowych elit oraz w całym społeczeństwie.

Klip 1. 11.06.10 w TVN24 w rozmowie z Markiem Migalskim i Kazimierzem Kutzem miała miejsce zdumiewająca i skandaliczna wypowiedź Kutza (2:32): „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.”

czwartek, 3 czerwca 2010

Jaki kandydat, taki penis

Bronisław Komorowski w Londynie, sztuczny penisPolska zobaczyła prawdziwą twarz Platformy Obywatelskiej po wyborach w 2005 roku, kiedy ta partia nie uzyskała spodziewanej względnej większości. Polacy w przeważającej większości oczekiwali naprawy państwa przez formację nazwaną nieformalnie POPiS-em. W odpowiedzi Platforma pokazała nam „gest Kozakiewicza” i rozpoczęła wojnę polityczną z rządem na niespotykaną wcześniej skalę. Mniej więcej od 2007 roku nienawistna twarz Platformy przyjęła postać odrażającej wulgarnej twarzy posła PO z Lublina, Janusza Palikota, z jego atrybutami – sztucznym penisem i świńskim ryjem.

Platforma Obywatelska stosowała swoją politykę nienawiści i totalnej wojny skutecznie. Ci, którzy wierzyli w moc tej formacji do przekształcenia Polski w biznesowy raj, uwierzyli też, że Palikot to nieznaczący dodatek, na którego należy przymknąć oko dla dobra sprawy. Ci zaś, których polityczne zainteresowania zostały tak urobione, by wystarczała im prymitywna nienawiść, otrzymywali taki przekaz – przekaz kreowany przez Palikota przy znaczącym współudziale usłużnych mediów. To nie mogło trwać wiecznie. W kolejnych latach społeczeństwo coraz bardziej otwierało oczy na to, że z tuskowej ferajny nie są wcale tacy eksperci od rządzenia, a przekaz oparty na nienawiści wypalał się i stawał własną karykaturą.

Po 10 kwietnia Platforma Obywatelska ogłosiła nawet śmierć Palikota. Minął jednak krótki czas i Palikot zaczął udzielać się w kampanii wyborczej na rzecz kandydata PO i znowu zaczął jątrzyć w polskiej polityce. Media śledzą każde posunięcie Jarosława Kaczyńskiego w poszukiwaniu choćby cienia radykalizmu, by znaleźć pretekst do skutecznego uderzenia. Te same media rozgrzeszają Platformę Obywatelską z powrotu Palikota. Socjolog Agnieszka Rothert mówi wprost, że jeśli Komorowski ma wygrać wybory, to musi przyciągnąć wyborców radykalnych a do tego jest mu potrzebny Palikot. Media wyraźnie stanęły po stronie jednego kandydata, otwarcie stosując podwójne standardy na korzyść faworyzowanego marszałka Komorowskiego.

Próby reaktywacji Palikota spowodowały narastanie frustracji wyborców. Wczoraj kandydat Bronisław Komorowski odwiedził wyborców w Londynie. Na wieczornym spotkaniu jeden z uczestników, nota bene były sympatyk i działacz PO, wrzucił Komorowskiemu na stół sztucznego penisa i zapytał dobitnie: „Niech pan marszałek się wypowie, czy odrzuca Palikota, czy nie odrzuca? Odrzuca czy nie?!” Komorowski jak ostatni buc sięgnął po idiotycznie podrygującego penisa i uniósł go z głupkowatą miną, po czym położył go przed siedzącą obok niego Leną Kolarską-Bobińską z PO. Nawet pomijając już poglądy polityczne, gdybyśmy mieli w Polsce tak ociężałego umysłowo prezydenta, to byłoby po prostu straszne. Komorowski nie odpowiedział na pytanie o Palikota, ale palnął: „W Polsce debata polityczna troszkę się uspokoiła, ale rozumiem, że nie wszystkie te nowinki dotarły tutej.” W ten sposób pozwolił sobie potraktować emigrantów jak jakiś zaścianek o ograniczonej orientacji w rzeczywistości. Łatwo zgadnąć, jak to mogą odebrać emigranci, którym do niedawna skutecznie wmawiano, że są awangardą wykształciuchów.

Film z tym zdarzeniem szybko znalazł się na YouTube. Media niby łase na sensacje w tym przypadku przyjęły taktykę ograniczania strat. Starały się zdarzenie zbagatelizować i przedstawić jako marginalny wybryk i dzieło oszalałych wyborców PiS. W mainstreamowych portalach opisywano zdarzenie mniej więcej tak: „Na stół, przy którym siedział marszałek, podrzucono sztucznego penisa, a jeden z uczestników spotkania skandował «Palikot».” Przypuszczalnie podobnie będzie to wyglądało w jutrzejszej prasie. W dzisiejszym wydaniu wiadomości TVN przedstawiono zdarzenie z – ciekawe zagranie – wyprzedzającym komentarzem: „Część elektoratu PiS-u ma problemy z zapanowaniem nad emocjami.” Osoba odbierająca wiadomości pobieżnie miała przyswoić przekaz: „PiS znowu atakuje Komorowskiego”. Oczywiście, nie dopowiedziano, że sugestia, iż przeciwnicy Komorowskiego w Londynie to akurat elektorat PiS-u, jest tu jedynie niekoniecznie trafnym domysłem. Nie powiedziano, że Sławomir Wróbel, który rzucił Komorowskiemu sztucznego penisa to tylko były działacz PO, który zawiódł się na tej partii. Wiadomość tak zmontowano, że tylko dociekliwy widz mógł skojarzyć, że komentarz oskarżający PiS o spowodowanie incydentu pochodził od rzecznik sztabu wyborczego Komorowskiego, Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Odpowiedni podpis pojawił się nietypowo dopiero na końcu zręcznie zmontowanej sekwencji. Sprytnie, ale czego się nie robi dla przyjaciół. Zamysł był prosty. Skoro w czasach Internetu i portali społecznościowych informacji nie da się przemilczeć, trzeba zminimalizować straty. I to zdarzenie przedstawiono właśnie tak, by zminimalizować straty.

Warto poświęcić chwilę na obejrzenie tego klipu na YouTube bez cięć i propagandowej otoczki w mediach mainstreamowych. Jeśli do tego dodamy ogólnie chłodne przyjęcie Komorowskiego przez Polonię na wyspach, liczne grupy demonstrantów z hasłami krytykującymi Platformę, to przekonamy się, jak dramatycznie media starają się oddzielić swoich odbiorców od rzeczywistości. Sytuacja tego kandydata może być znacznie gorsza niż się to oficjalnie przedstawia. Ale bardzo zasłużył sobie na tego penisa i wszelkie drwiny. Ten podrygujący penis w ręku marszałka Komorowskiego pozostanie w świadomości społecznej jako symbol. W ten sposób nienawiść zasiana z taką pasją przez Platformę Obywatelską wraca do niej i przyczynia się do jej upadku.

Panie marszałku, jaki kandydat, taki penis: mały, miękki i różowy.

Klip 1. Bronisław Komorowski nagrodzony penisem – ten incydent to symbol upadku Platformy Obywatelskiej, która walkę polityczną sprowadziła wyłącznie do nienawiści i pogardy.

Bronisław Komorowski, Lena Kolarska-Bobińska, Komorowski dostaje sztucznego penisa i nie umie się zachować

Obr. 1. Ten buc, Komorowski, kandyduje na prezydenta Polski, a nie umie zachować się w żadnej sytuacji.