Kamaryla

Humor i satyra. Tu nie ma tematów tabu ani świętych krów. Przełamujmy zmowę milczenia. Zdemaskujmy i zniszczmy kamarylę. Nadchodzi kontrrewolucja.

wtorek, 7 grudnia 2010

Ciekawe czasy

Postawy ludzi wobec 11 września

Dlaczego wydarzenia 11 września tak bardzo zaszokowały całą ludzkość? Zdarzyło się coś, co nie powinno było się zdarzyć w tym miejscu i czasie. Każdy, niezależnie od poglądów politycznych, sympatii bądź antypatii do USA oraz indywidualnej wrażliwości na ludzkie nieszczęście, musiał na nowo poukładać sobie swój światopogląd. Uporanie się z 11 września było kłopotliwe nie tylko ze względu na ogrom oraz niesamowitość tego wydarzenia. Dodatkowym problemem była uderzająco mała wiarygodność oficjalnej wersji. Prawdopodobieństwo przebiegu zdarzeń takiego, jak przyjęto w oficjalnej wersji i przedstawiono opinii publicznej, jest nikłe.

Wielu ludziom ta nowa sytuacja otwarła zupełnie nowe pola interpretacji świata, na które wcześniej nie zwracali uwagi. Ludzie podzielili się według wyraźnej linii i obie grupy do dziś pozostają w wyraźnym konflikcie ideowym. Z jednej strony mamy „oficjalnych” (zwolenników wersji oficjalnej) – zinternalizowali wersję oficjalną, a na wątpliwości reagują oburzeniem i pogardą, etykietując wątpiących jako oszołomów zajmujących się teoriami spiskowymi. Z drugiej strony mamy „spiskowców” (zwolenników tzw. teorii spiskowych) – dopuszczają do siebie tak z pozoru niewyobrażalną możliwość jak udział w zamachu służb specjalnych demokratycznego państwa (inside job), a wersję oficjalną traktują jak bajeczkę, którą system karmi bezwolne i uległe masy w celu utrzymania nad nimi władzy.

Obie grupy nie są jednolite. Jak zawsze w takich przypadkach możemy obserwować całe spektrum indywidualnych postaw. Spróbuję roboczo przeanalizować typowe postawy w obu grupach.

„Oficjalni”

Ludzie intelektualnie gnuśni, którzy zwyczajnie nie mają ochoty wychodzić poza utarte schematy myślenia.

Ludzie o mocnym kręgosłupie moralnym, dla których ustalony ład społeczny jest istotną wartością: wierzą w to, że władza chce dobra obywateli, a obywatele winni są swojej władzy lojalność.

Ludzie, którzy przede wszystkim chcą wygodnie żyć, wyznają zasadę, że „dobrze jest jak jest", drążenie niewygodnych tematów to strata czasu, zajęcie bezproduktywne, a nawet niepotrzebne wychylanie się (i to jest zapewne największa podgrupa wśród "oficjalnych").

„Spiskowcy”

Ludzie łatwowierni, którzy z równym entuzjazmem „łykają” prawie każdy efektowny temat związany z odkrywaniem rzekomych dziejowych tajemnic: dowody na odwiedzanie Ziemi przez obcych przybyszów w prehistorycznych czasach, ogólnoświatowy spisek żydowski itd. Rutynowo dołączają do swojej listy kolejny efektowny spisek – zamach terrorystyczny przeprowadzony przez służby specjalne. Takie bezkrytyczne podejście sprawia, że uzasadnione podejrzenia łatwo jest ośmieszyć, etykietując je właśnie jako „teorie spiskowe”.

Ludzie, którzy wytrwale selekcjonują informacje, krytycznie analizują zarówno wersje oficjalne jak i teorie spiskowe, dążąc do stworzenia na swoje potrzeby spójnej konstrukcji obejmującej takie wydarzenia jak 11 września.

Ludzie, którzy odrzucają najbardziej bezczelne kłamstwa systemu, ale na szczegółowe drążenie tych tematów zwyczajnie szkoda im czasu (i to jest zapewne największa podgrupa wśród "spiskowców").

Interesująca byłaby odpowiedź na pytanie, jak te postawy rozkładają się wśród społeczeństwa. Sondaże wykazują ogromny rozrzut wyników zależny od tego, kto przeprowadza sondaż, jak formułuje pytania, jakie są ogólne nastroje opinii publicznej w danym czasie. Na przykładzie USA wiele wskazuje na to, że wspomniana linia podziału w społeczeństwie przebiega mniej więcej przez jego środek. Między grupą „oficjalną” i „spiskową” panuje chwiejna równowaga.

Sondaż Angus Reid Public Opinion z 2006 [http://www.angus-reid.com/polls/7210/americans_question_bush_on_9_11_intelligence/]

pytanie: W kwestii, co wiedzieli przed 11 września 2001 o możliwych atakach terrorystycznych na USA, czy uważasz, że administracja Busha mówi prawdę, przeważnie mówi prawdę, ale coś ukrywa, czy przeważnie kłamie?

odpowiedzi: mówi prawdę – 16%, coś ukrywa – 53%, przeważnie kłamie – 28%, nie jestem pewny – 3%

W badaniach przeprowadzanych w kolejnych latach (2002-2006) liczba odpowiedzi „przeważnie kłamie” wzrosła z 8% do 28%.

Sondaż Angus Reid Public Opinion z 2010 [http://www.angus-reid.com/polls/40260/americans-disagree-with-iranian-president-on-911-fabrication/]

pytanie: „Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem «Wydarzenie 11 września jest wielkim fałszerstwem stworzonym jako pretekst dla wojny z terroryzmem i wstęp do inwazji na Afganistan.»”

odpowiedzi: zgadzam się – 26%, nie zgadzam się – 62%, nie jestem pewny – 12%

W sondażu Zogby z 2006 [http://www.globalresearch.ca/index.php?context=va&aid=2502] 42% badanych uznało, że rząd ukrywa fakty w sprawie 11 września, a aż 70% opowiedziało się za nowym śledztwem.

W wielu sondażach internetowych (nawet spoza środowiska „spiskowego”) liczba osób kwestionujących oficjalną wersję dochodzi do 80-90%. Mówi o tym np. artykuł z 2006 „Już nie w mniejszości: ponad 82% popiera Charlie Sheena”

http://www.prisonplanet.com/articles/march2006/240306supportsheen.htm], który odnosi się do wypowiedzi aktora zarzucającej rządowi ukrywanie prawdziwych zdarzeń związanych z 11 września. W sondzie internetowej w serwisie CNN ponad 82% odpowiedzi popierało tę wypowiedź.

Brak refleksji na temat motywów

Sposób działania systemu w reakcji na 11 września to wielce interesująca lekcja, którą warto mieć w pamięci. Nim rozwinę ten wątek, zatrzymam się chwilę na tym, jakie popularne motywy tej operacji są nam dane w popularnych interpretacjach po obu stronach.

W wersji oficjalnej Al-Kaida pod kierownictwem diabolicznego Osamy bin Ladena (właściwie: Usama ibn Ladin) przeprowadziła spektakularny atak na USA. Motywem była – zgodnie z interpretacją George'a W. Busha – nienawiść fanatycznych Muzułmanów do amerykańskiego stylu życia (attack upon freedom, American values, and the American way of life). W tej interpretacji Muzułmanie uderzyli w WTC jako symbol wolności. Poza USA ten atak interpretowano nieco inaczej – jako uderzenie w symbole amerykańskiej potęgi gospodarczej i wojskowej. Dodatkowe i mniej abstrakcyjne motywy to frustracja świata arabskiego związana z zaangażowaniem USA na Bliskim Wschodzie, wspieraniem znienawidzonego Izraela, świętokradczym pobytem amerykańskich żołnierzy w Arabii Saudyjskiej, w której znajdują się najświętsze miasta Islamu – Mekka i Medyna (w Arabii Saudyjskiej utworzono bazy wojskowe na potrzeby wojny z Irakiem, zlikwidowane w 2003). Być może cios zadany Ameryce przez Al-Kaidę miał ją zmusić do wycofania się z regionu Bliskiego Wschodu.

W wersji spiskowej system przeprowadził tę spektakularną operację, by stworzyć pretekst do gigantycznych operacji militarnych (Afganistan, Irak... Iran?). Dzięki temu do globalnego medialnego krajobrazu na stałe przeniknęli szerzący zachodnią demokrację „peacemakers” (a nieco później pojawił się ich groteskowy wschodni odpowiednik – „mirotworcy”). Pomińmy chwilowo inwazję na Afganistan (2001), która została przyjęta na świecie spokojniej niż inwazja na Irak (2003). W wersji spiskowej spreparowany zamach i późniejsza inwazja na Irak zostały wykreowane przez te same siły określone zależnie od wersji jako: a) neokonserwatywny prezydent i rząd uosabiający przysłowiowych złych Jankesów – chcieli pokazać światu „kto tu rządzi” i przy okazji „położyć łapę” na zasobach ropy naftowej; b) amerykański kompleks wojskowo-przemysłowy, który chciał uniknąć cięć budżetowych nieuchronnych w czasie pokoju i globalnego odprężenia; c) lobby proizraelskie traktujące USA instrumentalnie jako środek do rozprawiania się ze swoimi wrogami na Bliskim Wschodzie. Neokonserwatyści są tu wskazani jako sprawcy we wszystkich przypadkach z tą różnicą, że w wersji a) są sprawcami samodzielnymi, a w wersjach b) i c) występują jako narzędzie w rękach określonego lobby. W wersji spiskowej funkcjonuje jeszcze jeden motyw, może najważniejszy, który wynika z interpretacji 11 września jako stworzenia pretekstu do wprowadzenia ustawy USA PATRIOT Act, która stworzyła podstawy prawne dla daleko posuniętego kontrolowania społeczeństwa przez służby specjalne.

Jeśli dobrze się zastanowić, to nawet biorąc pod uwagę tak różne interpretacje 11 września jak wersja oficjalna i spiskowa, spektrum rozważanych motywów nie jest zbyt szerokie, a motywy te nie są zbyt skomplikowane. Przeciwnie: przedstawione propozycje motywów są jakieś płaskie, plastikowe. Trudno pogodzić się, że za tak wyjątkowym wydarzeniem stoją banalne emocje i stosunkowo proste kalkulacje. Można wręcz zauważyć, że generalnie materiały o 11 września koncentrują się raczej na przebiegu zdarzeń niż na analizie motywów. Z jednej strony mamy chęć podania spójnej wizji muzułmańskiego ataku terrorystycznego, z drugiej strony – wykazywanie braków i błędów logicznych w oficjalnej wersji. I w tym zakresie są dostępne opracowania o imponującej dokładności. W kwestii motywów pozostawia się nas przed kilkunastoma banalnymi stwierdzeniami.

Zwróćmy uwagę, że atak na Afganistan będący konsekwencją 11 września zapoczątkował łańcuch wydarzeń o geopolitycznych konsekwencjach, które zmierzają do kulminacji – uderzenia na Iran z opcją użycia broni jądrowej. Dopiero w takim ujęciu można upatrywać jakiejś logiki w zniszczeniu WTC. Inaczej mówiąc, stawiam tu tezę, że wydarzenia następujące od 11.09.2001 to próba kontrolowanego przeprowadzenia przez system III wojny światowej na raty. 11 września byłby pierwszym aktem tej wojny. Amerykanie zresztą już przerabiali trochę podobny schemat rozpoczęcia wojny – Pearl Harbor w 1941. Ten trop pojawi się jeszcze w dalszych częściach cyklu.

Przedstawiłem powyżej możliwie zwięzły przegląd motywów ataku z 11 września, ograniczając się przede wszystkim do dość dobrze znanych oczywistych możliwości. To jednak dygresja, a nie cel dla którego temat 11 września został przywołany w tym miejscu. Dygresja sprowokowana uderzającym brakiem w większości analiz sensownego namysłu nad motywami. Można znaleźć analizy ataku z 11 września przeprowadzone z perfekcyjną skrupulatnością, zagłębiające się w rozmaite finezyjne szczegóły. Dość dobrze jest już znana retoryka obu wersji - oficjalnej i spiskowej. Przy tym wszystkim kwestia motywów ataku jest traktowana pobocznie. Owszem, zestaw motywów, które powyżej przedstawiłem (za wyjątkiem hipotezy o III wojnie światowej), funkcjonuje w przestrzeni publicznej, ale problem w tym, że przyjmuje się je a priori. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy dostali zestaw motywów do wyboru i zostali zobligowani do tego, by najpierw wybrać sobie te, które nam najlepiej pasują do światopoglądu, a następnie już powstrzymać się od dalszych dyskusji na ten temat.

Lekcja 11 września

Lekcja wynikająca z 11 września i kolejnych lat dyskusji o tym wydarzeniu daje nam zdumiewającą wiedzę o współczesnym społeczeństwie. Niestety mało kto zważa na tę lekcję i właściwie nie korzystamy z wiedzy, którą ona nam dała. Lekcja ta mówi nam o praktycznym panowaniu przez system nad informacją i ogromnej władzy jaką mu to daje. Do kontroli informacji wypracowano szereg metod zarówno finezyjnych jak i genialnych w swojej prostocie.

Jestem urodzonym outsiderem. Przynależność do większości to nie jest dla mnie szczególny powód do odczuwania satysfakcji. W sprawie 11 września przyznaję, że prawdopodobnie należę do większości światowej opinii publicznej, która uznaje, że okoliczności 11 września są przez oficjalne czynniki wyjaśnione w sposób mało wiarygodny. Jednocześnie oficjalna wersja nadal trzyma się bardzo dobrze. Żeby lepiej zrozumieć, jak to się kręci, odwołam się do pewnej historyjki rodzinnej.

Żona wraca niespodziewanie do domu i zastaje nagą kobietę w łóżku obok swojego męża. Pyta ze wzburzeniem, kto to jest. Zdziwiony mąż odpowiada pytaniem: ale nie rozumiem, o kim mówisz. Tymczasem obca pani spokojnie wstaje, zakłada bieliznę. Żona: ta kobieta, była z tobą w łóżku, a teraz się ubiera... Mąż udaje, że nic się nie dzieje, a tymczasem kobieta zakłada już sukienkę. Żona patrzy na tę scenę zupełnie zbita z tropu. Mąż zagaduje żonę na jakiś neutralny temat, a tymczasem kochanka już ubrana, jeszcze z uśmiechem posyła mężowi „buziaka” i wychodzi zamykając za sobą drzwi. W pomieszczeniu nie ma już śladu jej pobytu poza rozwiewającym się powoli zapachem.

Zastanówmy się chwilę nad sytuacją tej fikcyjnej pary małżonków. Mają dom, dzieci – całe wspólne życie. Jeśli mąż będzie uparcie udawał, że nic się nie stało, to żona może oczywiście robić sceny, żądać rozwodu itp. Ale może też ona w swojej bezradności lub dla wygody i świętego spokoju machnąć ręką i także spróbować żyć dalej jak gdyby nigdy nic. Oczywiście wspólne życie raczej nie będzie już takie samo jak przedtem, ale przy pewnym staraniu o zachowanie pozorów może być ono całkiem znośne. Takie rozwiązanie może nawet okazać się bardziej praktyczne niż przechodzenie przez wszystkie korowody związane z rozwodzeniem się. Przyjmijmy teraz dodatkowe założenie, że nieuchronnie zbliża się kataklizm, który zniszczy miasto, w którym ta para żyje. Powiedzmy: potężne trzęsienie ziemi, które obróci w ruinę wszystkie zabudowania i zabije większość mieszkańców. W tym przypadku, obiektywnie biorąc, życie tej pary w świecie pozorów, jak gdyby nic się nie stało, może być naprawdę rozsądnym wyjściem. I tak nie zdążyliby już na dobre zamknąć wszystkich kwestii związanych z rozwodem, a tym bardziej nie mieliby żadnych szans nacieszyć się nowym życiem. Jedynym efektem rozwodzenia się byłoby to, że do reszty zepsuliby sobie ostatnie miesiące względnie normalnego życia.

Mamy więc największe osiągnięcie społeczne cywilizacji zachodniej – naszą wspaniałą demokrację liberalną – jak to idylliczne małżeństwo, zamożne i kochające się. W pewnej chwili dochodzi do ogromnego szoku, który wymaga całkowitego przewartościowania naszego życia. Okazuje się jednak, że można dokonać czegoś na pozór niemożliwego – przeforsować wygładzoną wersję zdarzeń i żyć jak gdyby nigdy nic w jawnym kłamstwie. Szczególną rolę w tym procesie odgrywają mass media.

Aby spokojne życie w jawnym kłamstwie było możliwe, system musi posiadać władzę nad mediami i ten warunek jest spełniony. Środki masowego przekazu są zależne od niewielkiej liczby ponadnarodowych koncernów. Wystarczy, że do systemu będą należeć tylko osoby z samego wierzchołka piramidy organizacyjnej poszczególnych koncernów, by wszystko toczyło się ustalonym torem.

Istotnym warunkiem tej gry jest staranna kontrola informacji u źródeł. Do informacji źródłowych z wielu regionów świata ma dostęp elitarna wąska grupa korespondentów zagranicznych, którą można kontrolować. Podstawowym źródłem informacji dla mediów są agencje informacyjne i agendy rządowe. Niepisana reguła sprawia, że wszelkie media chętnie podejmują głośne debaty na tematy wynikające ze spływających tymi kanałami informacji, ale nikt nawet nie próbuje poruszać kwestii wiarygodności tych informacji, a szczególnie kwestii intencji kryjących się za rozpowszechnianiem takich a nie innych informacji w danym momencie.

Na podstawie tych surowych informacji odbywają się wielkie medialne debaty, powstają sążniste analizy, felietony i przestrogi. Ten etap powinien stwarzać pozory swobody i pluralizmu, aczkolwiek i on nie pozbawiony jest pewnych wektorów, których wypadkowa powinna wskazywać kierunek pożądany przez system. Końcowy produkt informacyjnej machiny powstaje każdego dnia w ogromnych ilościach – w ilościach, które są zupełnie nie do ogarnięcia, ale skutecznie tworzą szum i generują efekt prania mózgu. Droga między światem realnym a końcowym informacyjnym produktem jest na tyle złożona, że ten końcowy informacyjny produkt w zasadzie dotyczy już tylko rzeczywistości wirtualnej. Tak ziścił się Matrix.

Pracownicy na poszczególnych poziomach w strukturach koncernów medialnych oczywiście doskonale wiedzą, co jest na agendzie w danym czasie, a o czym w ogóle nie wypada wspominać, wiedzą jakie emocje należy kreować. Króluje poprawność polityczna i autocenzura. Im wyżej w hierarchii dana osobowość medialna się znajduje, tym ma lepsze wyczucie, a profity tłumią ewentualne wyrzuty sumienia. Z drugiej strony nie można nie zauważyć, że wyczucie obowiązujących trendów jest banalnie proste. Poprawność polityczna nie narzuca szczególnych wymogów intelektualnych. Opinie rozmaitych medialnych komentatorów są przewidywalne do bólu. Większość z nas zmotywowana odpowiednimi profitami doskonale wiedziałaby, jak należy poprawnie skomentować prawie każdą pojawiającą się czystą informację, tak by przełożeni byli zadowoleni. Jakieś specjalne oficjalne szkolenia są najzupełniej zbędne, wzbudzałyby tylko niepotrzebne podejrzenia i ferment. Właściwie wszyscy jesteśmy już doskonale przeszkoleni w poprawności politycznej.

Konkurencyjne stacje telewizyjne mogą spierać się o to, czy działania rządu w odpowiedzi na atak 11 września są bardziej czy mniej odpowiednie, analizować konsekwencje wysłania wojska w jakiś region, ale na pewno nie będzie sporu o to, czy prawdziwy atak 11 września w ogóle miał miejsce. Warto zwrócić uwagę na pewien interesujący efekt tego podejścia. Po latach informacje aktywności Al-Kaidy, o poszukiwaniach ibn Ladina, podawane są w mediach coraz rzadziej, jakoś tak chyłkiem, wstydliwie. W oficjalnym obiegu ukazało się ledwie kilka książek o Al-Kaidzie, kilka filmów dokumentalnych o zamachu, jeden fabularny. Przypomina to jako żywo małżeństwo z naszej historyjki po kilku latach. W taki sam sposób małżonkowie z owej historyjki okazują sobie teraz czułość i mówią sobie „kocham cię” – rzadko, nieprzekonująco, na zasadzie: "ja wiem, że ty wiesz, że ja kłamię". Może dzieci uwierzą, że żyją w szczęśliwej rodzinie, może pociągniemy tak jeszcze jeden rok.

W tym zadziwiającym stanie nasza zachodnia cywilizacja przeszła już przez całą pierwszą dekadę XXI wieku. Wiemy, że 11 września stało się coś niewytłumaczalnego i do dziś właściwie nie wyjaśnionego. Powierzchownie przebieg katastrofy jest opisany na wszystkie strony, ale jakakolwiek próba zagłębienia się najróżniejsze szczegóły tej sprawy przypomina poruszanie się we mgle. 4 samoloty pasażerskie opanowane przez 19 porywaczy przy użyciu plastikowych noży (box cutters), znikające samoloty (lot 77, lot 93), budynki zapadające się bez przyczyny (WTC7)... Zgodnie z podanym na początku podziałem albo nawet nie próbujemy zagłębiać się w tę „mgłę”, albo rozmawiamy o wątpliwościach prywatnie między sobą. Wszyscy jednak potulnie tolerujemy wersję obowiązującą oficjalnie, sączącą się z oficjalnego przekazu systemu. Bo i co możemy zrobić? Zbuntować się? A na czym właściwie miałby polegać ten bunt? A jeżeli nawet jakaś forma buntu byłaby możliwa, to w świetle gęstniejącej w ostatnich latach atmosfery międzynarodowej powstaje kolejne pytanie. Właściwie w imię czego psuć sobie ostatnie chwile (być może) życia we względnym komforcie?

To jest właśnie lekcja z 11 września, o której chciałem tutaj powiedzieć. Można to zrobić. Można ze społeczeństwem zrobić coś takiego, w co normalnie nikt by nie uwierzył i do czego na co dzień wolimy się nie nawet przyznawać. Próbuję w tym momencie oderwać się od wszystkich problemów związanych ze szczegółowym wyjaśnieniem 11 września w wersji oficjalnej czy też spiskowej, a także od kwestii dalekosiężnych konsekwencji tego zdarzenia. Wspomniana lekcja mówi nam o niewiarygodnej manipulacji. W cywilizacji szczycącej się demokracją i wolnością słowa wszystkie strony publicznej debaty uznały, że lepiej nie roztrząsać jednego niewygodnego tematu i że wystarczy jak wszyscy oficjalnie będziemy udawać, że nic się nie stało. W sferze niepublicznej, godząc się na etykietkę zwolenników teorii spiskowych, możemy sobie roztrząsać ten temat do woli. Niewiarygodny ogrom tej manipulacji polega na tym, że jest ona totalna: uczestniczą w niej nie tylko wszystkie strony publicznej debaty (to jest jeszcze zrozumiałe ze względu na ich uwikłanie w system), ale także całe społeczeństwo (my uczestniczymy w tej manipulacji choćby przez to, że łatwo godzimy się na etykietkę teorii spiskowych i niepisany zakaz poruszania tematu w sferze publicznej).

Szlak został przetarty. Skoro wiadomo, że to działa, to znaczy, że ta metoda będzie stosowana nadal, a nawet coraz częściej i w coraz bardziej ulepszonych formach. W każdym podobnym przypadku ludzie prywatnie sobie pogadają, ale system pozostanie nienaruszony, a głównie o to w tym chodzi.

Nieoczekiwana słabość systemu

Zwróćmy uwagę, że metoda oszukania społeczeństwa, z którą mamy tu do czynienia, w ogólnych zarysach nie jest zbyt wyrafinowana. Po pierwsze rzecz musi być zbyt niewiarygodna, aby w nią można było łatwo uwierzyć. Marshall McLuhan (1972): „Tylko małe tajemnice muszą być chronione. Wielkie sprawy pozostają tajemnicami dzięki niedowierzaniu opinii publicznej.” Jeśli mimo wszystko w społeczeństwie rozsieją się wątpliwości, to nie pozwala im się kiełkować i dojrzewać poprzez zablokowanie publicznej debaty w danym zakresie. Sytuację tę można określić ironicznie przełomem w metafizyce. Po „byt jest, niebytu nie ma” Parmenidesa oraz „myślę, więc jestem” Kartezjusza doszliśmy do czasów, w których „jest to, o czym się mówi w mass mediach”.

Spotykam taki argument przemawiający za prawdziwością wersji oficjalnej (z rodzaju argumentów związanych z niedowierzaniem): nie ma możliwości, by przy tak wielkiej akcji nie znalazł się ktoś, jakiś wykonawca, którego nie ruszyłoby sumienie i nie skłoniło go ono do zeznań, może do ujawnienia jakiegoś dowodu, który byłby ewentualnie w jego posiadaniu. Naiwność tego argumentu polega na niezrozumieniu tego, w jaki sposób media opanowane są przez system. Wyobraźmy sobie, że znalazł się hipotetyczny desperat, który miałby jakiś dowód. Przy tak sensacyjnej wiadomości nikt tego nie zatwierdzi do druku czy do ogłoszenia na antenie bez dalszego sprawdzania i konsultacji na wysokim szczeblu, a już to wystarczy, by „spalić się”. Nie ma szans, by taka wiadomość weszła do mainstreamu bez akceptacji kogoś „z góry”. Aby trafić do mainstreamu z sensacyjną wiadomością tego typu, nie da się zacząć od szeregowego dziennikarza lub od sekretariatu redakcji jakieś gazety (delikwent, który byłby na tyle naiwny, szybko zostałby zatrzymany). Decyzja, czy puścić taką wiadomość musiałaby zapaść na szczeblu właścicieli danej gazety czy stacji tv – i tak sprawa wróciłaby do systemu. Publikacja dowodu w medium niszowym zaś niczego nie zmienia. W istocie Internet i nisze pełne są tego typu informacji, które funkcjonują jako teorie spiskowe. Dla systemu jest korzystne, by teorii spiskowych powstawało jak najwięcej, a część z nich generuje wręcz sam system w ramach dezinformacji. Powstaje szum informacyjny, w którym z łatwością przepadnie ta jedna hipotetycznie prawdziwa informacja.

Jest jasne, że dopóki system jest silny i spójny pojedyncza osoba z najbardziej sensacyjną wiadomością nie jest w stanie zagrozić mu w najmniejszym stopniu. Z drugiej strony, gdyby media z jakichś przyczyn jednak chciały zakwestionować oficjalną historię 11 września, to nie potrzebują do tego nikogo. Wystarczy wybrać choćby 10% „smakowitych” fragmentów z istniejących tzw. teorii spiskowych i nagłośnić je z odpowiednim przygotowaniem, oprawą, zadęciem, a następnie grzać ten temat tak długo jak byłoby to potrzebne. Dla uwiarygodnienia takiej akcji można oczywiście wykreować jakąś historię z sensacyjnym ujawnianiem tajemnic państwowych. Oczywiście system tego nie chce i nie zrobi. Ogłoszenie w mainstreamie informacji, że historia o Muzułmanach z plastikowymi nożami była od początku fałszerstwem miałaby nieobliczalne konsekwencje. Straciłaby na tym natychmiast nie tylko administracja Busha, ale i administracja Obamy kontynuująca kłamstwo, szeroko pojęty establishment. System mediów mainstreamowych całkowicie straciłby wiarygodność. Ludzie obudziliby się i zaczęliby zadawać całe mnóstwo dalszych pytań. W systemie pojawiłyby się poważne pęknięcia.

Niewiele wiemy o systemie, ale domniemanie, że system ma aspiracje, by stać się globalnym ośrodkiem władzy, wydaje się uzasadnione. Na razie jednak jeszcze istnieją inne ośrodki o własnych aspiracjach. Pozornie są dużo słabsze, ale szybko rosną w siłę. Są prężne, podstępne i zdeterminowane. Niewątpliwie nadchodzą ciekawe czasy. Jak starałem się wykazać system jest tak przemyślnie skonstruowany, że zwyczajne ogłoszenie przez jakiegoś samotnika, że historia 11 września była od początku fałszerstwem, jest niewykonalne. Jednak odpowiednio silny i zdeterminowany ośrodek może podstępnie wykorzystać strukturę systemu przeciwko niemu.

Praktycznym przykładem przemyślanej i podstępnej akcji przeciwko systemowi jest w mojej interpretacji rozgrywka za pomocą portalu WikiLeaks. Najpierw cierpliwie budowano tę markę poprzez ujawnianie podrzędnych niby-afer, co media chętnie kupowały. Potem pokazano „wstrząsający” wyciek poczty dyplomatycznej USA. Większość komentatorów oceniła, że nie ma tam informacji kompromitujących, ani w zasadzie nic szczególnego, co nie byłoby wcześniej znane, na czołówki gazet wybrano informacje w zasadzie plotkarskie. Powstaje pytanie, jaki jest cel starannie przygotowanego głośnego odpalenia tej afery. Jest oczywiste, że nie jest to indywidualna akcja właścicieli WikiLeaks, ani też przejaw ich chęci naprawienia świata poprzez ujawnianie rządowych afer.

Prawdopodobnie w przypadku WikiLeaks mamy do czynienia z przemyślaną akcją zmierzającą do uzyskania dużej siły negocjacyjnej w globalnej grze przez nowe ośrodki. To że na WikiLeaks mogłyby pojawić się materiały demaskujące 11 września to czysta teoria. Ale jeśli dobrze się zastanowić, to nie jest głupie. Nawet gdyby pokazano sfabrykowane, ale w miarę wiarygodnie wyglądające, materiały na ten temat inside job, to skutek mógłby być piorunujący. System wpadł więc w pułapkę. Poprzez nawarstwienie intryg i podstępów sam stał się wrażliwy na atak.

Rozgrywki, którą powyżej nakreśliłem w mojej interpretacji, nie należy sprowadzać do uczestników na poziomie krajów, np. do gry między USA, Rosją a Chinami. Rosja i Chiny poczuły się na tyle mocne, by rzucić wyzwanie systemowi o aspiracjach globalnych. Możemy być pewni, że rozpoznanie światowego układu sił w Rosji i Chinach jako nowych ośrodkach o aspiracjach globalnych, nie ma nic wspólnego z medialnym Matriksem. Jeśli wchodzą one do gry, to nie po to, by tworzyć mocarstwa czy imperia na modłę dwudziestowieczną. Sądzę, że raczej planują one kooperację z systemem przy czym chcą uzyskać na wstępie pozycję pozwalającą im stawiać własne warunki. Nie wyklucza to oczywiście możliwości ostrej konfrontacji w przyszłości w możliwych rozmaitych konfiguracjach.

Francis Fukuyama i koniec historii

Teorie polityczne Francisa Fukuyama zdobyły wielką popularność, lecz w świecie naukowym szybko zorientowano się, że nie mają one nadzwyczajnej wartości poznawczej, są raczej efekciarskie. Taki los (naukowy) spotkał słynny esej „Koniec historii?” i kolejne prace publikowane pod chwytliwymi tytułami. Fukuyama za sprawą swoich teorii zdobył za to niezłą popularność medialną. W ten sposób zasilił szeregi przedstawicieli pop-nauki (pop-nauka to namiastka nauki dostosowana do wymogów współczesnej popkultury, czyli nauka uproszczona do zbioru lekkostrawnych banałów). Skoro środowisko naukowe jest raczej zdystansowane do Fukuyamy, to warto może poświęcić chwilę na zastanowienie się nad przyczynami jego popularności.

Przyczyny popularności pewnych idei społeczno-politycznych (niezależnie od ich trafności) wśród nie-naukowców często mają podwójną naturę. Po pierwsze pomysł musi być trochę niekonwencjonalny i chwytliwy, a po drugie na daną ideę musi być społeczne zapotrzebowanie. W 1989 roku społeczeństwa Zachodu z pewnością były gotowe na przyjęcie idei końca historii.

Francis Fukuyama w eseju „Koniec historii?” („The End of History?”) z 1989 ogłosił ostateczne zwycięstwo zachodniej idei w słowach mocnych, nie pozostawiających miejsca na znaki zapytania: „niewątpliwe zwycięstwo ekonomicznego i politycznego liberalizmu”. Dłuższy fragment: „Triumf Zachodu, zachodniej idei, jest oczywisty, o czym świadczy przede wszystkim to, że realne systemowe alternatywy dla zachodniego liberalizmu uległy całkowitemu wyczerpaniu. W minionej dekadzie miały miejsce niewątpliwe zmiany w intelektualnym klimacie w dwóch największych na świecie krajach komunistycznych, w obu zapoczątkowano poważne ruchy reformatorskie. (...) To, czego możemy być właśnie świadkami, nie jest po prostu końcem zimnej wojny lub kolejnym okresem powojennej historii, ale końcem historii jako takiej: to jest końcowy punkt ideologicznej ewolucji ludzkości i uniwersalizacja zachodniej demokracji liberalnej jako ostatecznej formy rządów. Nie oznacza to, że nie będzie więcej wydarzeń, by zapełnić strony rocznych podsumowań stosunków międzynarodowych w Foreign Affair's. Zwycięstwo liberalizmu nastąpiło przede wszystkim w świecie idei lub świadomości i jest jeszcze niedokończone w świecie rzeczywistym. Mamy jednak mocne powody, by wierzyć, że to jest idea, która będzie na dłuższą metę rządzić światem materialnym.”

Zdaniem Fukuyamy zachodni liberalizm jako struktura polityczno-ekonomiczna, na którą składa się demokracja liberalna i kapitalizm (wolny rynek), jest ostateczną formą organizacji społeczeństw. Prędzej czy później tą drogą pójdzie Rosja i Chiny. Problemem pozostaną przez pewien czas lokalne nacjonalizmy i ekstremizmy religijne, ale to nie zagrozi systemowi. Za przemianami politycznymi będzie szła homogenizacja kultury i globalizacja. W kolejnych dziesięcioleciach tradycyjne zdarzenia historyczne będą wypierane przez problemy związane z optymalizacją światowej gospodarki, postępem technicznym, ochroną środowiska. W zakończeniu artykułu Fukuyama pozwolił sobie nawet na nostalgię za czasami, w których ludzie gotowi byli ryzykować życie dla idei. Odwaga, wyobraźnia, idealizm zostanie zastąpiona rachunkiem ekonomicznym. Miejsce sztuki i filozofii zajmie zaspokajanie wyszukanych potrzeb konsumentów. „Być może perspektywa stuleci nudy, które przyniesie koniec historii, sprawi, że historia ruszy znowu” – kończy Fukuyama.

Idea przedstawiona przez Fukuyamę współgrała nie tylko z oczekiwaniami opinii publicznej, ale też z pomysłami rządzących. Demokratyzacja w tym czasie obejmowała kolejne kraje, jeden po drugim. Pozostały nieliczne reżimy i wydawało się, że po przełamaniu tej blokady efekt domina ruszy znowu i obejmie cały świat. W ten sposób idea końca historii w jakimś sensie uzasadniała zastosowanie przymusu wobec wybranych reżimów. Tym bardziej, że przymus nie miał polegać na staromodnym złupieniu, podboju, aneksji – nic z tych rzeczy. Chodziło przecież o niezwykły gest dobrej woli: poświęcenie ogromnych zasobów związanych z operacją zbrojną tylko po to, by dać najwspanialszy prezent – demokrację liberalną. Po jej wprowadzeniu zniknięcie problemów miało być tylko kwestią czasu. Nawiasem mówiąc, fakt, iż demokracja nie jest tak doskonałym lekarstwem i do niektórych kultur po prostu nie pasuje, był sporym rozczarowaniem dla wielu intelektualistów. Od tego czasu wielu z nich na zasadzie odreagowania zaczęło przesadnie krytykować wszelkie interwencje zbrojne.

Koniec historii – filozoficzna krytyka pojęcia

Rok, w którym ukazał się esej Fukuyamy, jest nieprzypadkowy. W 1989 można było rzeczywiście odnieść nieodparte wrażenie triumfu Zachodu. Porażka ZSRS była tak przytłaczająca, że głównym problemem strategicznym USA nagle stała się troska o utrzymanie sowieckiego arsenału jądrowego pod kontrolą jednego stabilnego ośrodka władzy. Inne autorytarne reżimy pozbawione protektora czuły się niepewnie. Masakra w Chinach na placu Tian'anmen obnażyła moralny upadek komunizmu w wersji chińskiej – wydawało się, że taki system nie ma przyszłości.

W 1989 koniec historii wydawał się faktem i naprawdę trudno zarzucać naiwność ludziom, którzy łatwo przyjęli taką interpretację wydarzeń. Entuzjazm wywołany zmianami na świecie, optymistyczny "wiatr zmian" – to wszystko nieuchronnie zagłuszyło rozsądne zdystansowanie, dopuszczając do głosu uproszczoną pierwotną wizję świata, według której czas i przestrzeń koncentruje się wokół tu i teraz.

Jesteśmy tymi samymi ludźmi, którzy tysiące lat temu w szalejącej burzy widzieli gniew bogów za swoje złe uczynki. Również tymi samymi, którzy przez wiele pokoleń dawali wiarę codziennemu doświadczeniu, z którego wynikało, że wszelkie ciała niebieskie krążą wokół Ziemi. To wszystko są przejawy naturalnego i pierwotnego stanu naszej świadomości, który można nazwać „centryzmem podmiotu”. Centryzm podmiotu bardzo silnie wpływa na światopogląd. Centryzm podmiotu skłania nas do wiary, że spośród tysięcy pokoleń, które ludzkość ma za sobą i przed sobą jedynie nasze (i właśnie w naszej zachodniej cywilizacji!) jest tym wyjątkowym, w którym dokonują się ostateczne przemiany decydujące o kształcie świata. Chcemy wierzyć, że to nasza cywilizacja i nasz styl życia jest właściwą odpowiedzią na wszelkie egzystencjalne problemy.

Centryzm podmiotu jest na wskroś ludzką cechą i nie powinniśmy się go wstydzić. Można ją uważać za poznawczą niedogodność, ale z drugiej strony świadomość homo sapiens i tak jest na swój sposób doskonałym narzędziem poznania świata, najdoskonalszym na tle całej dotychczasowej ewolucji życia na Ziemi. Popularność idei końca historii w jednym szczęśliwym momencie dziejów była równie uzasadniona jak popularność przepowiedni o końcu świata w niespokojnych czasach.

Pojęcia takie jak koniec historii czy koniec świata są tak naprawdę wewnętrznie sprzeczne – z definicji odnoszą się do konkretnego „tu i teraz”, a roszczą sobie pretensje do ostatecznej odpowiedzi na egzystencjalne pytania. Pojęcia te dramatycznie odstają od tego, co już wiemy o Wszechświecie. Człowiek a nawet cała ludzkość właściwie niknie wobec ogromu czasu i przestrzeni. Wprowadzanie tych sprzecznych pojęć do obiegu idei wynika właśnie ze wspomnianej słabości ludzkiego umysłu, którą nazwaliśmy "centryzmem podmiotu".

piątek, 2 lipca 2010

„Prawda” z Czerskiej

Jak wiadomo, w Warszawie na ulicy Czerskiej mieści się siedziba koncernu medialnego Agora. Powstały już książki na temat zła i kłamstwa, które skaziło i wypaczyło rodzącą się w Polsce wolność, a którego źródłem był Adam Michnik, jego koledzy, Gazeta Wyborcza i wyrosły wokół niej koncern Agora. Agora od wielu lat wydaje drugi dziennik, darmowe Metro. Kłamstwa i manipulacje są w nim uskuteczniane równie gorliwie jak w głównej gazecie.

Dlaczego przypominam o tym przed ciszą wyborczą? Można bez końca wymieniać powody, dla których Jarosław Kaczyński jest przynajmniej o klasę lepszym kandydatem na prezydenta Polski od Bronisława Komorowskiego. Wiemy też coraz lepiej, jak precyzyjnie prowadzony był projekt upodlenia naszego narodu, właściwie już od czasu pierwszej Solidarności, byśmy doszli do dzisiejszego dnia, gdy wszystko wskazuje na to, że naprawdę tak beznadziejny kandydat, z tak szkodliwej i zdradzieckiej formacji jak Platforma Obywatelska, ma w tych wyborach mniej więcej równe szanse z kimś takim jak Jarosław Kaczyński. Ja szczególnie mocno w pamięci mam jeden powód z tych tysięcy, dla których Jarosław Kaczyński jest dla Polski lepszy. Tym powodem jest pragnienie prawdy w życiu publicznym.

W drugiej debacie Jarosław Kaczyński szczególnie dobitnie podkreślił, jak ważne jest prowadzenie w Polsce polityki opartej na prawdzie. Tymczasem kłamstwo i manipulacja, prowokacja i zdrada, towarzyszą Bronisławowi Komorowskiemu na każdym kroku, są esencją jego kampanii wyborczej.

Wrócę dzisiaj do sprawy zakłamanych sondaży podawanych przez media wrogie Polsce takie jak właśnie gazety Agory, czy prywatne telewizje, w których Komorowski ma przyjaciół, czyli TVN i Polsat. Zakłamane były sondaże przedwyborcze jak i sondażowe wyniki wyborów. Co jest celem tego kłamstwa? Osłabienie woli zwycięstwa u Kaczyńskiego i jego sympatyków? Wywołanie na rzecz marszałka tzw. „efektu kuli śniegowej”? A może przykrycie fałszerstwa wyborczego? Każda z tych możliwości może być trafna. Wracam do tego dzisiaj, bo chciałbym, by pewne moje spostrzeżenie pozostało w przestrzeni publicznej (choćby w niszy), a po wyborach sprawa będzie miała już znaczenie wyłącznie historyczne.

W powyborczy poniedziałek 21.06.10 na jedynkach polskich dzienników pojawiły się informacje o wynikach wyborów. W chwili oddawania gazet do druku PKW jeszcze obliczała głosy więc pole do manipulacji było nadal otwarte. Redaktorzy Metra wykorzystali ten fakt przy użyciu całej pełni swojej nikczemnej wyobraźni. Artykuł na pierwszej stronie był podpisany nazwiskiem i pseudonimem: Mariusz Jałoszewski, akar. Z kolei grafika z wynikami wyborów była podpisana nazwiskami: S. Kamiński, W. Olkuśnik. Dodajmy jeszcze, że Metro jest czytane bardzo pobieżnie, częściej właściwie tylko przeglądane, w drodze do pracy, w środkach komunikacji. Nikt tej gazety nie studiuje dokładnie, a autorzy biorą to pod uwagę przy układaniu swoich manipulacji.

Metro, 1 strona, sondażowe wyniki I tury

Obr. 1. Wynik I tury wyborów według Metra. Tak to wygląda przy szybkim przeglądaniu. Rzuca się w oczy wysoka, około 10%, różnica między wynikiem Kaczyńskiego i Komorowskiego według wszystkich prognoz.

Metro, sondażowe wyniki I tury, objaśnienia małym druczkiem

Obr. 2. Wynik I tury wyborów według Metra. Tylko nieliczni, którzy zdecydują się wczytać w to, co napisano „małym druczkiem”, mają szansę spostrzec zaskakującą układankę wykonaną z wyników prognoz.

bogowie i przedmioty, przykładowe ćwiczenie typu połącz liniami

Obr. 3. W dziecięcych łamigłówkach i w ćwiczeniach szkolnych dla początkowych klas często można spotkać się z zadaniem typu „połącz liniami”.

Metro, sondażowe wyniki I tury, widoczna manipulacja

Obr. 4. Redaktorzy Metra na pierwszej stronie zamiast logicznego zestawienia danych z prognozowanymi wynikami wyborów zamieścili łamigłówkę. Tylko najbardziej dociekliwi czytelnicy mieli szansę spostrzec, że różnica między kandydatami według prognozy TNS OBOP (zresztą jedynej trafnej!) wynosi tylko 5,4%. Łamigłówka zawierała dodatkowe utrudnienia: jedną z błędnych par uwypuklono czerwonym kolorem (sugerując różnicę ponad 10%), a czcionkę podpisów tak dobrano, by zniechęcić do wczytywania się w nią.

środa, 23 czerwca 2010

Po I turze - spostrzeżenia i zalecenia

Dlaczego cel nie został osiągnięty?

Muszę odnieść się do postulatu, który wyraźnie stawiałem w okresie kampanii wyborczej przed I turą: „W tych wyborach ważne jest zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w I turze dużą większością głosów.” Wobec tego czuję się zobowiązany do próby odpowiedzi na pytanie: Dlaczego ten cel nie został osiągnięty? Zanim podam swoją odpowiedź, chciałbym wyraźnie powiedzieć, jakie przyczyny niepowodzenia odrzucam lub pomijam. Należy odrzucić wszelkie wyjaśnienia, które traktują polskich wyborców en bloc jako złych, nierozumnych lub intelektualnie gnuśnych, wreszcie zastraszonych i uległych. Piszę o tym wyraźnie, bo istnieje pokusa prostych emocjonalnych osądów. W tym opracowaniu zasadniczo pomijam kwestię manipulacji i oszustw wyborczych, której ewentualnie należałoby przyjrzeć się oddzielnie.

wybory prezydenckie 2010, wyniki I tury

Obr. 1. Wyniki I tury wyborów prezydenckich 2010

Analizując postawę społeczeństwa, należy przede wszystkim zadać sobie pytanie, o co walczymy. Przecież w ostatecznym rozrachunku nie chodzi w tej walce o PiS czy o Jarosława Kaczyńskiego, pozostając z ogromnym szacunkiem dla politycznych dokonań tej formacji i jej lidera. Jeśli Polska jest dla nas tak ważna, to przecież nie ze względu na nasze pola i miasta, nie chodzi o nasz piękny język, ani nawet o dziedzictwo naszej wspaniałej historii. To wszystko ma sens tylko pod warunkiem istnienia i zaangażowania tych milionów ludzi, którzy tu mieszkają, mówią po polsku i choć trochę tę historię znają. Bez tych ludzi atrybuty polskości byłyby martwe i straciłyby swoje znaczenie. I to ci ludzie muszą zdecydować, czy w ogóle te atrybuty polskości są jeszcze dla nich istotne, a jeśli tak, to w jakim stopniu, czy są na przykład gotowi do pewnych poświęceń dla polskości. Nie możemy się stawiać ponad zwykłymi Polakami. Musimy raczej wspólnie z nimi zastanowić się, co dalej z naszą polskością i czy chcemy, by władzę absolutną dzierżyła formacja, której lider uważa, że „polskość to nienormalność”.

panorama terytorium Polski na podstawie widoku z satelity

Obr. 2. Panorama terytorium Polski na podstawie widoku z satelity [źródło: Księgarnia Atlas]

Wynik I tury wyborów prezydenckich 2010 daje pewien obraz kondycji naszego społeczeństwa. Musimy spróbować przyjrzeć się tej kondycji. Przy takiej ocenie-analizie bardzo łatwo jest popełnić prosty błąd. Osoby politykujące mają mocno sprecyzowane poglądy na polską politykę i najczęściej ogólnie znany standardowy zestaw argumentów na poparcie tych poglądów. Obie strony przez lata sporów toczonych prywatnie, publicznie czy przez Internet, wykrystalizowały swoje argumenty i poznały argumenty przeciwnika. Spory przez to stają się powoli trochę nudne, przewidywalne, rytualne. Możliwy błąd przy ocenie wyborców polega na prostym przeniesieniu dobrze sobie znanego sporu politycznego na wszystkich wyborców i przyjęcie założenia, że cały elektorat danego kandydata zna i podziela obowiązującą w danym czasie linię polityczną.

Spośród ok. 17 mln osób, które wzięły udział w wyborach prezydenckich 2010 można wyróżnić sporą liczbę osób o dobrze zdefiniowanych sympatiach politycznych. Jest to ogromna zróżnicowana wewnętrznie grupa. Spróbuję dokonać teraz krótkiej analizy tej grupy, wyróżniając w jej ramach pewne grupy szczegółowe. Pierwszą grupę wśród ludzi o jasno określonych sympatiach politycznych stanowią oczywiście zawodowi politycy i osoby zaangażowane w politykę, czyli kilkaset tysięcy członków różnych partii i może drugie tyle osób bezpartyjnych, których interesy ściśle zależą od koniunktury politycznej. Dodajmy ich najbliższe rodziny i otrzymamy grupę liczącą jakieś 2 mln ludzi, których można umownie nazwać określeniem insiders. Następną grupę stanowią ludzie dbający o swoją wiedzę i w miarę uporządkowany światopogląd, których życie codzienne nieco wykracza poza pracę i typowe rozrywki. Siłą rzeczy ludzie z tej grupy mają wykrystalizowane poglądy a ewentualna zmiana nie jest prosta – jest światopoglądową rewolucją poprzedzoną zwykle długim procesem narastania wątpliwości i poszukiwań. Tę grupę nazwijmy umownie intelektualistami. Kolejna grupa to ludzie chętnie politykujący prywatnie, czy to w realu, czy w Internecie – umownie: amatorzy. Amatorzy i intelektualiści mają część wspólną, lecz wszystkich amatorów jest dużo więcej niż intelektualistów. Większość amatorów ma dość płytką wiedzęna temat wydarzeń politycznych, ich poglądy nie mają mocnych podstaw merytorycznych, biorą oni argumenty wprost ze środków masowego przekazu, a przy tym ten masowy przekaz traktują dość dosłownie. Brak im krytycznego podejścia do napływających informacji, często poważnie traktują tzw. „autorytety”, np. aktora czy piosenkarza, który demonstracyjnie opowiada się za daną opcją polityczną. Amatorzy często bardzo mocno emocjonalnie angażują się w dyskusje na rzecz opcji politycznej, z którą sympatyzują. Na pograniczu umownych intelektualistów i amatorów sytuuję blogerów politycznych. Intelektualiści i amatorzy to w sumie najwyżej 2-3 mln ludzi. Wprowadzę jeszcze jeden umowny termin na określenie wszystkich osób o dobrze zdefiniowanych sympatiach politycznych łącznie (czyli trzech wymienionych grup szczegółowych łącznie). Osoby te nazwę aktywnymi politycznie, a krótko będę o nich mówić: aktywni, ich przeciwieństwo to nieaktywni politycznie, czyli milcząca większość. Podsumowując to robocze oszacowanie: mamy 38 mln mieszkańców, w tym 31 mln uprawnionych do głosowania. Z tego 20 czerwca w wyborach wzięło udział 17 mln ludzi, a 14 mln nie skorzystało z tego prawa (frekwencja 55%). Dalej, posługując się przyjętym przeze mnie nazewnictwem, z 17 mln wyborców ok. 5 mln to aktywni politycznie, którzy podjęli decyzję wyborczą świadomie, kierując się swoim interesem lub silnym i jako tako umotywowanym przekonaniem (dla uproszczenia przyjmuję, że wszyscy aktywni konsekwentnie głosują); pozostałe 12 mln głosujących wyborców to ludzie nieaktywni politycznie.

Podkreślmy bardzo wyraźnie: większość dyskusji na argumenty, jakie by one nie były, cała ta nieustająca polityczna walka ostatnich lat toczy się w ramach co najwyżej 5 mln ludzi (myślę, że ta liczba prędzej jest przeszacowana niż niedoszacowana). W toku tych dyskusji zostały już nakreślone pewne pola dyskusji, punkty odniesienia, wspólny kod pojęciowy. Jeśli przykładowo pada hasło Cimoszewicz-Jarucka, to u osoby należącej do tych umownych 5 mln pojawiają się określone skojarzenia niezależne od tego, z którą opcją polityczną ta osoba sympatyzuje. Pojawia się więc skojarzenie z atmosferą wyborów 2005 roku, splotem interesów i konfliktów między głównymi siłami politycznymi: SLD, PO i PiS, przypomina się podstępny atak i dziwna kapitulacja, wreszcie wyłaniają się z pamięci narracje poszczególnych stron biorących udział w tym wydarzeniu. W tym kontekście jawi się nasza ocena tych narracji i ewentualne przyjęcie jednej z nich za prawdopodobną. Dla pozostałych Polaków hasło Cimoszewicz-Jarucka jest całkowicie puste. Jeśli nie wierzycie, to zróbcie eksperyment i zapytajcie o skojarzenia kilka osób, o których wiecie, że nie należą do aktywnych – nie należą do żadnej partii, nie pracują na kierowniczym stanowisku w administracji lub w korporacji, nie blogują, ani nie politykują namiętnie w innej formie. Możecie – tak jak ja – powiedzieć żartem, że robicie prywatną ankietę czy sondaż. Taka osoba w najlepszym przypadku będzie kojarzyła Cimoszewicza jako prominentnego polityka lewicy, który kiedyś pełnił jakąś ważną funkcję, a obecnie sytuuje się politycznie gdzieś na pograniczu SLD i PO. Jedna z indagowanych przeze mnie osób przyznała, że Cimoszewicza kojarzy z pełnioną kiedyś jakąś wysoką funkcją w państwie, i że ze zbliżonego kręgu oraz czasów kojarzy Mazowieckiego czy Oleksego.

Terra Incognita

Obr. 3. Terra incognita [źródło: Mouse-eater on deviantART]

Pewnie widać już, do czego zmierzam. Te 12 mln wyborców to terra incognita. Choćbyśmy stawali na głowie, to nie ma prostej metody, by do nich dotrzeć, wyłożyć im prawdę o stanie polskich spraw i przekazać naszą przejmującą troskę o przyszłość kraju. Problemem jest samo zainteresowanie ich dyskursem politycznym i przezwyciężenie barier pojęciowych. Do wielu z nich najłatwiej trafiają sensacje i skandale, łatwo ulegają stereotypom, a nie mają oni czasu i ochoty, by walczyć ze swoimi stereotypami. Do argumentów ważnych dla sporej części tej grupy należą kwestie obyczajowe i podejście do Kościoła. W latach dekoniunktury i ubożenia najważniejsze stają się kwestie ekonomiczne. Zwykli ludzie chcą bowiem przede wszystkim realizować swoje materialne aspiracje – mieszkanie, samochód, atrakcyjne wakacje; mieć pracę, ale też w miarę możliwości uniknąć konieczności pracy ponad siły.

W Polsce został przygotowany i dopracowany medialno-polityczny aparat, który pozwala sprawnie przekierowywać frustracje tych milionów wyborców tak, aby prawdziwe elity władzy trwały niezmiennie na swoim miejscu. Poszczególne osoby i projekty polityczne pełnią funkcję przedmiotową w politycznym teatrze. Klasycznym przykładem jest teatralny – jak okazało się po latach – wybór w 1995 między dwoma agentami SB, Wałęsą a Kwaśniewskim. A był to wybór, który wzbudził największe społeczne emocje w ciągu tych 21 lat – frekwencja w II turze wyniosła 68%. Innym klasycznym przykładem politycznego teatru jest UW – partia, która stopniowo przepoczwarzyła się w PO, a jednocześnie zachowała odłam równolegle lansujący projekty określane jako lewicowe (PD, później LiD), przy czym wszystkie te projekty funkcjonowały w ramach jednego kręgu interesów (wskazówka: poparcie udzielane temu kręgowi przez Gazetę Wyborczą). Kolejny przykład to chowanie i wyciąganie Lecha Wałęsy w zależności od bieżących potrzeb. W kluczowych momentach łatwo zauważyć zbieżność interesów wszystkich wymienionych frakcji. W ostatnich latach dobrze to widać we wspólnych i dopełniających się atakach na PiS.

Wyborca należący do grupy nieaktywnych zwykle łatwiej zmienia sympatie polityczne niż aktywny, ale jednocześnie jest w zasadzie poza zasięgiem naszego oddziaływania. Manipulacje mediów, choć dziś czytelne jak nigdy dotąd, w odniesieniu do nieaktywnych są nadal skuteczne. Dlatego właśnie są stosowane, nawet kosztem zdemaskowania i ośmieszenia całego oficjalnego przekazu w oczach bardziej świadomych odbiorców. Chodzi o to, że grupa aktywnych ma przekonania w dużej mierze autonomiczne. Osób o sympatiach pro-PO nie zniechęci nawet największa kompromitacja mediów, gdyż dla nich jest to po prostu wkład w zwycięstwo słusznej sprawy. Osoby o sympatiach pro-PiS są całkowicie zdystansowane od oficjalnego przekazu i zabieganie o ich sympatię jest traktowane jako bezcelowe, czyli zbędne. Stosuje się jedynie praktyki godzenia w morale sympatyków PiS przez poniżanie ich za pomocą przekazu w stylu Palikota, Wojewódzkiego czy Szkła kontaktowego i jego wiernych widzów zabierających głos na antenie, ale to już inny temat.

Motywy, które kierują elektoratami poszczególnych stronnictw politycznych, są oczywiście złożone, elektoraty te mają też określoną strukturę. Nie wchodzę w tym miejscu w te szczegóły, bo chodziło mi głównie o zademonstrowanie immanentnych trudności związanych z wymianą elit rządzących w ramach demokratycznego porządku. Trudności te mają zresztą charakter uniwersalny wykraczający poza dzisiejszą Polskę. Kwestię wymiany elit rządzących można jeszcze bardziej uogólnić. Elity rządzące w każdym miejscu, epoce i systemie politycznym mają tendencję do degeneracji przy jednoczesnym konserwowaniu systemu i próbach utrzymania się przy władzy za wszelką cenę. W kolejnych epokach zmieniają się tylko nazwy i metody, rośnie oczywiście stopień komplikacji systemu.

Znaleźliśmy się w punkcie, w którym starania części aktywnych – wyborców jednego stronnictwa politycznego – zbiegły się z procesami odnowy polskiego narodu trwającymi od dobrych kilku lat. Przejawem tych procesów był już pierwszy okres rządów PiS, które znacząco zmieniły dość zabetonowany do 2005 układ władzy w Polsce. Dziś aż trudno uwierzyć, że wcześniej pojawienie się w mainstreamie jakiegokolwiek newsa nieaprobowanego przez Michnika było praktycznie niemożliwe, że przez tyle lat obce służby mogły oficjalnie panoszyć się w sercu polskiego państwa pod płaszczykiem WSI. Osiągnęliśmy więc niemało. Ten proces odnowy został zachwiany w 2007 roku przez zmasowane działanie broniącego się układu, ale uzyskał nowy potężny impuls po katastrofie w Smoleńsku.

Mieliśmy nadzieję i całym sercem wierzyliśmy, że nadszedł czas, by polski naród już teraz, w I turze tych nadzwyczajnych wyborów prezydenckich, głośno i zdecydowanie przemówił własnym głosem, odrzucając zdegenerowane elity władzy, stąd postulat zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego w I turze. Danie Kaczyńskiemu tak silnej legitymacji społecznej bez najmniejszych wątpliwości miałoby wielką wagę zarówno dla porządkowania spraw wewnętrznych, jak i dla zewnętrznych potęg, które są zainteresowane ingerowaniem w nasze sprawy. Krótko mówiąc, władza w Polsce zostałaby zmuszona do większego uwzględniania w swoich planach interesów zwykłych ludzi i zaniechania osłabiającej państwo wojny z opozycją, a kraje zewnętrzne zostałyby zmuszone do większego liczenia się z interesem Polski w swoich kalkulacjach. Na takie rozwiązanie system okazał się jeszcze zbyt silny, a dynamika procesów społecznych w Polsce jeszcze za słaba.

Co osiągnęliśmy w I turze?

Przed I turą wyborów prezydenckich 2010 obie strony miały wygórowane oczekiwania. System wspierał swojego kandydata, Bronisława Komorowskiego, za pomocą mediów i części sondaży. Oficjalne sondaże publikowane przez TVN24 i Gazetę Wyborczą okazały się księżycowe. Na 2 dni przed wyborami dawały Komorowskiemu od 15% do 18% przewagi nad Kaczyńskim, co należy zestawić z 5% przewagi osiągniętej w wyborach. To bardzo duży błąd. A Gazeta Wyborcza zachęcała: „Gdyby takim wynikiem skończyło się głosowanie, to zamiast walki przed drugą turą zaczęłyby się wakacje.” Brzmi efektownie, ale od kiedy wynik wyborczy Komorowskiego ma decydować o czyichś wakacjach, z wyjątkiem jego własnych i ewentualnie jego ludzi? Czy Gazeta Wyborcza już oficjalnie robi za biuletyn PO?

Trzeba przyznać, że były też dostępne w mediach trafne sondaże, np. w TVP. Ciekawe jest to, że wiele nieoficjalnych sondaży, w tym wiele internetowych, dawało bardzo dużą przewagę dla Jarosława Kaczyńskiego. W tym przypadku trudno mieć zastrzeżenia, gdyż sondaże te nie rościły sobie pretensji do reprezentatywności (z jednym wyjątkiem, który stanowi Społeczna Inicjatywa Sondażowa), do jakiej są zobowiązane firmy przeprowadzające oficjalne sondaże.

Mamy do czynienia z sytuacją, w której przeważająca część mediów jest stronnicza na rzecz systemu. Nie jest to nic nowego. System od 21 lat w ten sposób zwalcza siły patriotyczne, wymyślając przy tym dla nas coraz nowsze obelgi: oszołomy, ciemnogród, zwierzęcy antykomuniści, genetyczni patrioci, ostatnio: moherowe berety czy mohery. Zmiana polega na tym, że do 2005 do mainstreamu nie miało prawa przebić się nic, co zakłócałoby ten przekaz, a zatem stronniczość mediów dla niezorientowanej osoby była praktycznie niezauważalna.

Po roku 2005 zmieniło się bardzo wiele. Już w 2005 redaktorem naczelnym Gazety Polskiej został Tomasz Sakiewicz. Po zmianie redaktora naczelnego Rzeczpospolitej z Grzegorza Gaudena na Pawła Lisickiego w 2006, gazeta ta z wtórnika Gazety Wyborczej przekształciła się w świetną i obiektywną gazetę. Świeży powiew wniósł początkowo po swoim powstaniu w 2006 Dziennik, który na stronach redakcyjnych z udawaną bezstronnością wspierał Tuska, ale dopuszczał też do głosu wielu publicystów niepoprawnych polityczne, jak choćby Macieja Rybińskiego. W telewizji mimo gwałtownych reakcji systemu pojawił się zupełnie nowy przekaz: kultowe programy Pod prąd, Misja specjalna, programy Pospieszalskiego, Wildsteina, Sakiewicza – to była nowa jakość. Katalizatorem zmian w świadomości społecznej jest też Internet. Nie da się już przemilczeć Nocnej zmiany, każdy z pomocą Internetu może łatwo dotrzeć zarówno do tego filmu, jak i do wielu wielu innych filmów demaskujących system. Mamy więc sytuację, w której stronniczość mediów staje się faktem dość łatwo dostrzegalnym. Dostrzeżenie tego faktu nie wymaga już długotrwałych poszukiwań, a tylko pewnej intelektualnej odwagi, wyjścia z utartych kolein myślowych.

Wspomniana wcześniej dynamika zmian społecznych oraz opisywane tutaj stopniowe przełamywanie monopolu mediów znajduje swoje odzwierciedlenie w wynikach wyborów. Przyjrzyjmy się na spokojnie liczbom bezwzględnym, by zrozumieć jak wielu Polaków wewnętrznie przełamało już propagandowy ucisk systemu oraz dostrzec, że – wbrew propagandzie – jest to proces wzrostu, a czas działa na naszą korzyść.

Liczba głosów na partie i kandydatów na prezydenta w milionach

wybory parlamentarne 2005: frekwencja – 40%; PiS – 3,2; PO – 2,8

wybory prezydenckie 2005, I tura: frekwencja 50%; Lech Kaczyński – 4,9; Donald Tusk – 5,4

wybory prezydenckie 2005, II tura: frekwencja 51%; Lech Kaczyński – 8,3; Donald Tusk – 7,0

wybory parlamentarne 2007: frekwencja – 54%; PiS – 5,2; PO – 6,7

wybory prezydenckie 2010, I tura: frekwencja 55%; Jarosław Kaczyński – 6,1; Bronisław Komorowski – 7,0

Zasadnicza część tego przyrostu od 3,2 mln zwolenników PiS w 2005 do 6,1 mln głosów oddanych na Jarosława Kaczyńskiego w 2010 to przyrost nie w grupie aktywnych, a w tej wielomilionowej szarej masie nieaktywnych, o których w gruncie rzeczy wiemy niewiele. Jest to wynik bardzo znaczący wobec faktu, że PiS jest partią antysystemową, z którą walczą wszyscy. Jako pierwsi nowy przekaz polityczny przyjmują osoby najbardziej intelektualnie odważne i otwarte. Proces zmian nie objął jeszcze tzw. lemingów, które najlepiej czują się w stadzie. Gdy to nastąpi, proces ten może przyjąć charakter lawinowy. Chcielibyśmy oczywiście, by to nastąpiło jak najszybciej. Jest to szczególnie ważne w warunkach ewidentnej dekoniunktury w zakresie bezpieczeństwa międzynarodowego. Geopolityczne wakacje się skończyły.

Konsekwencje I tury

Musimy cieszyć się tym, co udało się osiągnąć. Wbrew zaklinaniu rzeczywistości przez stronę medialno-rządową coraz trudniej będzie im ciągle obrażać wielomilionowy elektorat PiS, wysyłać go do kąta, rozbijać i pacyfikować. Ten elektorat jest polskim ogromnym kapitałem społecznym. To w jego rękach spoczywa dziś dziedzictwo naszej historii i odpowiedzialność za suwerenną Polskę. Naszym obowiązkiem jest wytrwać i sprawić, by coraz więcej Polaków zaczęło rozumieć, że polskość jest wspaniała i zachęcić ich do przejścia na naszą stronę. Byłoby jednak absurdem negowanie politycznych konsekwencji dzisiejszego stanu świadomości społecznej w Polsce takiego, jaki on jest. Nawet jeśli wiemy, że reguły gry są nieuczciwe.

Wybory są równoznaczne z nieodwracalnym podjęciem decyzji przez społeczeństwo w danym momencie i wszystkimi tego konsekwencjami. Polskie państwo można naprawiać albo nie. Nie da się tego przekładać na później, gdy Polacy wreszcie do tego dojrzeją. Kaczyńscy w latach 2005-2007 złożyli Polsce jednoznaczną propozycję: likwidacja wyprowadzania ogromnych pieniędzy z budżetu państwa, uzdrowienie korporacji prawniczej, ujawnienie agentów SB, ukrócenie przywilejów postkomunistów, podmiotowość na arenie międzynarodowej, ambitna reforma finansów publicznych przygotowana przez Zytę Gilowską, reforma służby zdrowia Zbigniewa Religi, bardzo ważne a mniej znane działania na rzecz ujednolicenia systemów informatycznych w administracji publicznej przy jednoczesnej likwidacji patologicznego uzależnienia od wiadomej firmy. W 2007 – niezależnie od szczegółowych analiz wyników wyborów – propozycja ta została jednoznacznie odrzucona. Po historycznym wydarzeniu w Smoleńsku w 2010 towarzyszyła nam tylko jedna myśl przewodnia: zakończyć spory i bratobójcze walki polityczne w imię ratowania suwerenności Polski. Wynik I tury i tym razem nie dał pozytywnej odpowiedzi społeczeństwa.

Daleki jestem od negowania zbiorowej mądrości narodu. Procesy społeczne biegną swoim torem, czy nam się to podoba, czy nie; czy je rozumiemy, czy nie. Prędzej czy później doprowadzą do przemian i konsekwencji, których dziś może nie umiemy przewidzieć. Wbrew propagandzie – to władza sprawowana przez PO prowokuje i nakręca konflikty w naszym społeczeństwie. Dekoniunktura ekonomiczna i rosnąca frustracja może doprowadzić do tego, że wymiana elit nastąpi w sposób bardziej burzliwy niż byłoby to możliwe, gdyby strona medialno-rządowa traktowała społeczeństwo poważnie i nie nadużywała tak bardzo swoich wpływów. A może czekają nas jeszcze inne niewyobrażalne zmiany.

Zalecenia przed II turą

„Kluczem do zwycięstwa, do ostatecznego zwycięstwa, bo te wybory nie są zakończone, jest nasza wiara, nasze przekonanie, że zwyciężyć można i trzeba.” Te słowa Jarosława Kaczyńskiego po zakończeniu I tury wyborów są dobrą ogólną podpowiedzią, jak zachować się w zaistniałej sytuacji.

Musimy jasno zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy nie tyle liczącą się, co wręcz potężną siłą społeczną. Cechujemy się na ogół odwagą w głoszeniu swoich poglądów, jesteśmy wręcz zahartowani w polemicznych bojach z przeciwnikami specjalizującymi się w manipulacjach, pyskówkach i obrażaniu. Kochamy Polskę, swoje rodziny i jesteśmy piękni. Tak, nie bójmy się tego powiedzieć. Wykreowano mit, według którego piękni to np. oślizgły pulpet Michał Figurski lub obleśny dziad Kazimierz Kutz. W programach telewizyjnych mogliśmy poznać tak spokojnych i ciepłych ludzi jak choćby Jan Pospieszalski czy Tomasz Sakiewicz, którzy nie używają brutalnych słów, ani nikogo nie obrażają. Jednak system skupia na nich swoją złość i kreuje ich na wcielenia zła, ludzi pełnych bezrozumnej nienawiści, i wreszcie brzydkich. Nie przypadkiem w prawie każdej relacji telewizyjnej dotyczącej wiecu patriotycznego czy wiecu zwolenników PiS muszą pojawić się ludzie brzydcy, którzy wykrzykują prymitywne obelgi pod adresem obecnej władzy. Ciekawe, że w takich kreacjach specjalizują się „przyjaciele z mediów” – redakcje TVN i Polsat. Cieszę się, że nie udała się prowokacja Palikota w Lublinie. Bardzo wymowne było zdjęcie prowokatora, który pokazywał do obiektywu fucka. Według planu to zdjęcie miało stać się w tej kampanii wyborczej symbolem zwolenników PiS, a stało się symbolem metod, które stosuje PO – twarz zacięta i arogancka, wyciągnięty środkowy palec i całkowity brak skrupułów w stosowaniu brudnych chwytów.

13.04.10, Kraków, Protest przeciwników Lecha Kaczyńskiego

Obr. 4. 13.04.10, protest przeciwników Lecha Kaczyńskiego w Krakowie

09.06.10, Lublin, Prowokacje Palikota na wiecu Jarosława Kaczyńskiego

Obr. 5. 09.06.10, mężczyzna, który miał stać się symbolem agresji zwolenników PiS. Gdy okazało się, że to mogła być prowokacja Palikota, sprawę błyskawicznie wyciszono [źródło: Gazeta Wyborcza]

10.05.10, Warszawa, Marsz Pamięci

Obr. 6. 10.05.10, Marsz Pamięci w Warszawie. Tego mainstreamowe media nie chcą wiedzieć, nie chcą widzieć, nie chcą słyszeć [źródło: Blogpress.pl]

Będą chcieli nas skłócić, rozbić i zniszczyć. My musimy zachować w sobie coś w rodzaju pozytywnej zawziętości. Ta zawziętość musi być ukierunkowana na osiągnięcie celu nadrzędnego – w pełni suwerennej Polski. Inne sprawy są drugorzędne, dawne krzywdy i urazy schodzą na dalszy plan. Wobec wyniku wyborów w I turze trzeba nastawić się na długi marsz, którego celem jest uzyskanie w przyszłym roku pełnej władzy w Polsce przez zjednoczone siły patriotyczne. Mój postulat zwycięstwa w I turze nie wynikał z arogancji czy chęci spektakularnego pogrążenia przeciwnika. Takie zwycięstwo byłoby oczywiście ważną demonstracją polityczną, o czym wcześniej wspominałem. Chodziło też o pokazanie przez społeczeństwo czerwonej kartki dla stosowania w polityce metod Janusza Palikota. Skoro nam się nie udało, to strona medialno-rządowa będzie czuła się upoważniona do dalszego stosowania tych metod. Wojownicze deklaracje sugerują, że po tamtej stronie jest wielka liczba osób, które lepiej czują się w wojnie na zniszczenie przeciwnika niż w sporach merytorycznych. Oni będą rozgrzewać emocje i dążyć do ostrej konfrontacji, my musimy odpowiadać spokojem i godnością, z wyrozumiałością ludzi mądrzejszych, rozumiejących więcej, patrzących dalej.

Niektórzy po naszej stronie podważają sens zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Mówią, że ten polityk jest lepszy do rządzenia i lepiej, by poczekał do wyborów parlamentarnych, po których będzie prawdopodobieństwo, że zostanie premierem. Według tej koncepcji mała porażka PiS w wyborach prezydenckich może być dobrym punktem wyjścia do walki o zwycięstwo w wyborach parlamentarnych. To błędna strategia. Po pierwsze kandyduje się po to, by wygrać. Plan B wdraża się po ewentualnej porażce, nie wcześniej. Po drugie władza absolutna Platformy Obywatelskiej stanowiłaby ogromne zagrożenie dla Polski i dla wolności obywatelskich Polaków. Po trzecie (przypominam to) w tej walce nie chodzi o PiS ani o Jarosława Kaczyńskiego, tylko o to, by uczynić z Polski kwitnący i silny kraj. Do tego będzie potrzebna współpraca prezydenta i patriotycznego rządu. Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo mógłby zaszkodzić nienawistny i arogancki Komorowski, współpracując z destrukcyjną opozycją i mediami, które nagle przypomniałyby sobie o funkcji kontrolnej w stosunku do rządu.

Po tych zaleceniach ogólnych, chciałbym poświęcić kilka zdań na to, jak powinniśmy formułować pewne konkretne argumenty i reagować na pewne konkretne zarzuty. Nawiasem mówiąc, wcale nie uważam się za osobę cechującą się nadzwyczajną mądrością, by tego rodzaju zalecenia od siebie przekazywać. Te zalecenia to raczej efekt poświęcenia pewnej pracy na zebranie i uporządkowanie rozproszonych argumentów, które uznałem za szczególnie ważne i cenne w dzisiejszej sytuacji.

Na początek zwróćmy uwagę, że argumentacja naszych przeciwników jest starannie przemyślana i podstępna. Jest ona przygotowywana w formie swego rodzaju pułapek. Przykładem jest usilne kierowanie głównego ciężaru politycznych sporów w tej kampanii wyborczej na problem, czy Jarosław Kaczyński się zmienił naprawdę, czy też jego zmiana jest jedynie jakimś diabolicznym planem wymierzonym przeciwko Polsce. Pułapka polega na tym, że samo podjęcie dyskusji na ten temat jest przyznaniem, że spośród polskich polityków Kaczyński jest w jakiś szczególny sposób zobowiązany do zmiany, a może jeszcze lepiej by było, gdyby w jakiś poniżający dla siebie sposób odszczekał swoje dotychczasowe poglądy i może w ogóle zrezygnował z kandydowania w wyborach. Jeśli odpowiemy, że się nie zmienił, to zostanie to potraktowane jako przyznanie się, że próbuje on dojść do władzy na oszustwie. Jeśli odpowiemy, że się zmienił, to zarzucą nam brak konsekwencji i w ogóle po co nam PiS, skoro chce on być drugim PO.

Kluczem do prawidłowej odpowiedzi na to pytanie-zarzut jest zrozumienie przełomowego znaczenia katastrofy smoleńskiej. Oczywiście przeciwnik i tu ma gotowe argumenty. Po pierwsze maksymalnie obniża rangę tego zdarzenia, mimo że była to katastrofa niespotykana dotąd w dziejach, a jej symbolika była wręcz uderzająca. Próbuje się szybko przejść nad tą katastrofą do porządku dziennego, a za całe wyjaśnienie ma nam wystarczyć to, że piloci rzekomo podjęli ciąg bezrozumnych decyzji. Narrację o małym znaczeniu tej katastrofy dopełniają doniesienia o szokujących zaniedbaniach w prowadzonym śledztwie. No, a kto miałby przejmować się niedbałym śledztwem, skoro katastrofa była mało znacząca? Po drugie przeciwnik stosuje szantaż polegający na tym, że każde przypomnienie o tej katastrofie ma być równoznaczne z wykorzystywaniem ofiar do walki politycznej. Temu szantażowi nie możemy się poddać. Możemy odłożyć w czasie rozliczenie winnych zaniedbań poprzedzających katastrofę i zaniedbań w śledztwie dotyczącym katastrofy. Ale mamy prawo przypominać o randze i przełomowym znaczeniu katastrofy smoleńskiej dla polskiej polityki. Każdy Polak miał pełne prawo odczuć wstrząs i przeżyć wewnętrzną przemianę po tym zdarzeniu, tym bardziej miał do tego prawo brat naszego prezydenta. Myślę, że Jarosław Kaczyński zmienił się w tym sensie, że kroczy swoją drogą jeszcze pewniej i patrzy jeszcze dalej w przyszłość niż dotychczas. Nie tylko nie dał się zniszczyć, ale z polityka bardzo dobrego stał się politykiem perfekcyjnym i z pewnością groźnym dla tych, którzy za nic mają polską rację stanu.

IV RP była dobrą odpowiedzią z 2005 roku na nabrzmiałe problemy, które pozostały nam w spadku po reglamentowanej rewolucji 1989 roku. Czas jednak nie stoi w miejscu, priorytety się zmieniają. Katastrofa smoleńska zmieniła Polaków, a dowodu na to nie trzeba szukać. Był nim narodowy tydzień, w którym nasz ból przeżyliśmy z należną powagą i godnością. Strona medialno-rządowa na chwilę zrobiła się jakaś malutka, a jej główni przedstawiciele gdzieś się pochowali. Nadal mam w pamięci niekończące się kondukty, żałobną muzykę i setki tysięcy ludzi na Krakowskim Przedmieściu. Pytanie o to, czy Jarosław Kaczyński się zmienił jest więc źle postawione. Kaczyński daje nam po prostu aktualną odpowiedź na nową sytuację, w jakiej Polska znajduje się dziś, na bieżące problemy i zagrożenia. Tą odpowiedzią jest odrzucenie dawnych sporów na rzecz wspólnych działań na rzecz utrzymania suwerenności Polski.

Kolejny argument przeciwko Kaczyńskiemu polega na karkołomnym żonglowaniu pojęciami prawicy i lewicy. W skrócie brzmi to tak: my (PO/SLD) jesteśmy dobrą prawicą i dobrą lewicą, a oni (PiS) są złą prawicą i złą lewicą. W tej karkołomnej retoryce przymiotniki prawicowy, lewicowy w odniesieniu do PO i SLD mają być pochwałą, a w odniesieniu do PiS – przyganą.

Faktem politycznym stał się niepokojący sukces Napieralskiego. Nie niepokoi mnie to, że polska lewica może znowu liczyć na pokaźne zaplecze w społeczeństwie, ani nawet to, że zakulisowa współpraca PO i SLD może skłonić część wyborców Napieralskiego zorientowaną w tych grach do przepłynięcia do Komorowskiego w II turze. Chodzi o to, że kandydat stosunkowo mało znany, bez predyspozycji do urzędu prezydenta, mógł zostać tak znacząco wylansowany w ciągu tak krótkiego czasu. Zmiana poparcia z kilku do kilkunastu procent w ciągu ok. 2 tygodni jest ściśle skorelowana z jego intensywnym lansowaniem w telewizji. Niepokojąca jest w tym łatwość, z jaką można sterować społeczeństwem. Wynik Napieralskiego można potraktować jako niezwykle udany eksperyment systemu i sygnał, że takie metody będą nadal stosowane i doskonalone.

Pominę dywagacje na temat możliwej struktury elektoratu Napieralskiego. Jest jasne, że trzeba ten elektorat potraktować poważnie. Media chętnie propagują narrację, że Kaczyński kokietuje lewicę czy też stosuje umizgi do Napieralskiego. Słowa kokietować i umizgi są powtarzane często i z naciskiem, gdyż chodzi tu o manipulację językową. Są to usilne próby, by jedynemu poważnemu liderowi politycznemu w Polsce maksymalnie tej powagi ująć, choćby za pomocą rodzaju języka używanego w komentarzach.

Jarosław Kaczyński wypowiedział w Szczecinie słowa niezwykłe: „Niech nam mówią, że jesteśmy lewicowi. Może i po trosze jesteśmy. Dzisiaj zresztą warto używać tego słowa «lewica» właśnie, a nie postkomunizm. Bo stało się coś symbolicznego, zwrócili na to uwagę inni, ale ja to też Państwu powiem. W tej strasznej katastrofie zginęli także ludzie – i to ludzie dojrzali – z tego pokolenia, które było aktywne jeszcze w PRL, z tamtej formacji. I jest w tym coś, co ma wymiar symbolu i dlatego ja dzisiaj będę zawsze już mówił «lewica», nie będę używał tego słowa, którego sam używałem.” Od początku, gdy analizowałem katastrofę w Smoleńsku, nie dawał mi spokoju Jerzy Szmajdziński na liście ofiar. To ktoś z samego rdzenia tej formacji, która przez ostatnie 21 lat uważała się za spadkobiercę PZPR i prawowitego właściciela Polski. Nie ma możliwości, by ktoś z nich świadomie poświęcił Szmajdzińskiego. Ta ofiara realnie zmienia sytuację, ale są jeszcze inne sprawy. Po 21 latach tropienie winnych komunistycznych zbrodni przekształciło się w smutną farsę, ostatni agenci i byli funkcjonariusze SB powoli kończą swoje parszywe żywoty, IPN został brutalnie przejęty przez PO, a społeczeństwo jako całość nie bardzo rozumie, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi. Lech Kaczyński docenił i odznaczył tylu bohaterów Solidarności, ilu zdołał. Jeśli Polska zrobiła tak mało dla historycznej sprawiedliwości, to pozostanie to już na zawsze naszym wstydem wobec przyszłych pokoleń, ale nadrobić tego już się nie da.

Platforma Obywatelska tak bardzo już zaplątała się w żonglowanie terminami prawica i lewica, że lepiej, by to oni tłumaczyli się ze swoich poglądów, które tak skrzętnie ukrywali przez ostatnie lata podczas gdy media lansowały sztuczny termin postpolityka. Chcą mieć ciastko i zjeść ciastko. Szermują liberalizmem, ale wstydzą się zamiaru sprywatyzowania służby zdrowia i wytaczają w tej sprawie kuriozalny proces („program partii na stronie internetowej jest programem roboczym” – to jakaś kpina). Krytykują PiS za rzekomą lewicowość, ale ich zdaniem to Komorowski ma „naturalne” prawo do głosów lewicowego Napieralskiego, nawet nie musi o nie zabiegać. Dziwne to wszystko.

Trzeba przyznać, że ostatnie lata nie ułatwiały ludziom uporządkowania sobie pojęć prawicy i lewicy. Publicyści w imię realizacji politycznych zamówień miast wyjaśniać i porządkować pojęcia tylko wprowadzali coraz większy mętlik. Prawica to poszanowanie własności prywatnej w gospodarce oraz konserwatyzm obyczajowy. Lewica to dążenie do kontroli państwowej (współcześnie przyjęło to formę koncentrowania uprawnień kontrolnych i regulacyjnych w rękach coraz bardziej rozbudowanych urzędów, także ponadnarodowych) oraz liberalizm obyczajowy. PiS jest partią pod każdym względem prawicową. Troska o przetrwanie dużych zakładów w czasach dekoniunktury, o interes zwykłych ludzi, próby ukrócenia wszechwładzy oligarchów – to nie neguje prawicowych poglądów, jak usiłuje się nam wmawiać od lat. Może to być natomiast pole do dyskusji i współpracy z ideową lewicą. Ważne jest i to, że PiS przynajmniej otwarcie i odważnie formułuje swoje postulaty, natomiast PO tak kręci, że od lat nikt nie może doszukać się w polityce tej partii szumnie deklarowanego liberalizmu gospodarczego.

Pamiętajmy, że 10. kwietnia 2010 skończył się czas wstydu za patriotyzm w wolnej Polsce. Platforma Obywatelska straciła prawo, które zresztą sama sobie przyznała, do tego, by elektorat PiS wyzywać od moherów, wysyłać do kąta i pacyfikować. Szyderczy przekaz w stylu Palikota i Wojewódzkiego stracił swoją atrakcyjność i moc. Nowak z PO szydzący „Kłamstwo ma krótkie nóżki jak u kaczuszki” nie wygląda już na fajnego wesołka – jest żenujący. Poważni sympatycy PO przy tych wyskokach czują chyba takie zażenowanie, że tylko im współczuć. Pamiętajmy, że to nas cechuje godność, duma z Polski i poważne traktowanie spraw publicznych. Warto być sympatykiem PiS i zagłosować na Jarosława Kaczyńskiego.

piątek, 18 czerwca 2010

Przed wyborem prezydenta - spostrzeżenia i zalecenia

W miarę skromnych możliwości obserwuję zwykłych ludzi i polityków w ciągu 2 miesięcy, które minęły od katastrofy i narodowego tygodnia. Najważniejsza przemiana dokonała się na początku. To wtedy wielu zwykłych Polaków dostrzegło z całą wyrazistością, jak iluzoryczna jest wolność, która została dana Polsce w 1989 roku. Dostrzegliśmy też, że cała polska polityka była oparta na wielkim medialnym oszustwie. Symbol Katynia związał się metafizycznie z symbolem Smoleńska i te dwa symbole stały się odtąd trwałym elementem polskiej świadomości społecznej. Wydaje się, że symbole te zrozumieliśmy i za ich sprawą gotowi jesteśmy nawet do pewnych poświęceń dla utrzymania ciągłości naszego państwa i naszej wspólnoty narodowej.

Wymienione procesy ugodziły z ogromną mocą w Platformę Obywatelską, która od 2007 wydawała się nie do ruszenia z pozycji dominującej siły politycznej w Polsce. Z całego hałasu związanego z PO, z jej księżycowych obietnic, markowania rządzenia, dziwnych ludzi na najwyższych urzędach, i z niekończącej się nienawiści do Kaczyńskich, została tylko ta nienawiść z jej symbolami – Palikotem, sztucznym penisem i świńskim ryjem. Perfekcyjnie to podsumowała pani Jadwiga Staniszkis w jednej z ostatnich rozmów, gdy powiedziała do Palikota: „Pana nie ma”. To stwierdzenie dotyczy właściwie całej tej dziwnej partii: was nie ma. Jest tylko nienawiść, chciwość i zdrada. Poza tym pustka.

Wielu porządnych ludzi w Polsce wiernie popiera PiS, szczególnie od 2005 roku, gdy pojawiła się nadzieja na naprawę spraw publicznych w Polsce. Wielu innych porządnych ludzi jednak łatwo dało się zwieść oszukańczej retoryce PO. Poprzez wydarzenia ostatnich miesięcy otrzymaliśmy kolejną szansę, by wszyscy, którym zależy na silnej i suwerennej Polsce, jeszcze raz policzyli się i zawiązali silną wspólnotę, niezbędną do osiągania celów.

Z bólu i zagubienia, które zapanowały w Polsce po tragedii w Smoleńsku, wyłonił się niewątpliwie odmieniony Jarosław Kaczyński. Wrócił niczym Gandalf Szary po walce w otchłani z Barlogiem. Wszyscy myśleli, że ta walka zniszczyła Gandalfa i że bezpowrotnie go stracili. I teraz wielu martwiło się lub cieszyło na myśl, że ta tragedia zniszczyła Jarosława Kaczyńskiego i nie będzie on już w stanie wrócić polityki. On jednak wrócił w wielkim stylu – odmieniony i gotowy poprowadzić nas do zwycięstwa.

Kampania wyborcza była taka, jak miała być. Jarosław Kaczyński po tym wszystkim, co stało się w Polsce w kwietniu chyba nie mógłby nie wygrać tych wyborów. On jednak poszedł dalej i porwał swoich wyborców swoją wspaniałą spokojną i godną postawą w tej kampanii. Myślę, że ta godność udzieliła się wielu z nas. Platforma Obywatelska nas nie zaskoczyła. Nienawiść i jątrzenie to elementy, bez których tej partii nie ma. Dlatego szybko z powrotem pojawił się Palikot i nastąpił powrót do retoryki nienawiści. Wynikało to z całkowitego braku zrozumienia dla przemiany, która dokonała się w Polsce. Wydaje się, że w nowej rzeczywistości ciosy PO trafiały w próżnię i tylko pogrążały tę partię. Kandydat PO okazał się dramatycznie nieudolny. Był szykowany na zupełnie inną kampanię, los sprawił, że znalazł się w okolicznościach, które go całkowicie przerosły. Nie umiał wyjść poza dość głupawe w gruncie rzeczy ataki na swojego głównego przeciwnika.

W odświeżonej perspektywie na polską politykę widzimy dziś jasno, że praktycznie mamy dwóch kandydatów: Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego. Ostatnio pospiesznie podrasowano notowania Napieralskiemu, ale nie wydaje mi się, by zbyt wielu ludzi dało się na to nabrać. Jednocześnie podano taką narrację, że ten przebłysk Napieralskiego daje Kaczyńskiemu szansę na II turę. Nieprawda – to Komorowski walczy o II turę. Lansowanie Napieralskiego to rozpaczliwa próba doprowadzenia do tego, by Komorowski dostał tę szansę na II turę, a przynajmniej do tego, by bezwzględna przewaga Kaczyńskiego mniej rzucała się w oczy. Inaczej system nigdy nie zdecydowałby się lansować kandydata, który korzysta z tego samego elektoratu, co jego główny faworyt. Wybory jako walka między ociężałym umysłowo i nienawistnym Komorowskim, a politykiem najwyższej klasy – Kaczyńskim – muszą skończyć się dramatyczną porażką tego pierwszego. I niech tak pozostanie. W tych wyborach ważne jest zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w I turze dużą większością głosów. Tylko to będzie dobitnym sygnałem dla naszych niekoniecznie kochających nas sąsiadów, że „jeszcze Polska nie zginęła”.

Wygrane wybory nie zmienią politycznego status quo. Pozycja Polski i sił patriotycznych w Polsce po śmierci Lecha Kaczyńskiego bardzo się pogorszyła. Kolejne instytucje zostały utracone, wiele niewidocznych tajnych nici władzy zostało przeciętych. Odbudowa tego potrwa jakiś czas. Wybory to jednak nie tylko formalne wyznaczenie prezydenta. W tych szczególnych warunkach musimy uznać Jarosława Kaczyńskiego jako lidera wspólnoty narodowej odrodzonej po 10 kwietnia. Akt wyboru Jarosława Kaczyńskiego na prezydenta niech będzie jednocześnie świadomym aktem powierzenia mu naszych wspólnych aspiracji, które wyraził prosto i dobitnie 6 maja, dziękując za zebrane podpisy: „Jestem przekonany, że coś nas łączy. Że łączy nas przekonanie, że Polska ma prawo do marzeń o tym, że będzie silna, licząca się w świecie, że będzie sprawiedliwa, że będzie dumna.” Jarosław Kaczyński, dysponując urzędem prezydenta o ograniczonych uprawnieniach, ale i potężną legitymacją społeczną będzie mógł działać na rzecz tej wspólnej wizji. Konieczne będzie powściągnięcie polskiej kłótliwości, sobiepaństwa i natrętnego mędrkowania. Jeśli uznaliśmy Jarosława Kaczyńskiego za naszego naturalnego lidera i depozytariusza marzeń o silnej Polsce, to dlatego że jest naprawdę idealnym liderem i należy mu się nasze wsparcie, ale i swoboda działania na etapie realizacji naszych celów.

wybory prezydenckie 2010, zestawienie sondaży

Obr. 1. Wybory prezydenckie 2010, zestawienie sondaży z różnych źródeł. Oficjalne firmy zajmujące się badaniami opinii publicznej podały bardzo zróżnicowane wyniki, niespójne są również tendencje. Wszystkie firmy pokazują przewagę BK. Największą różnicę między BK a JK pokazują wyniki podane przez PBS DGA (dla GW) i SMG KRC (dla TVN24); najmniejsza różnica jest w wynikach Homo Homini (dla PR) i OBOP (dla TVP); pośrednie wskaźniki podaje GfK Polonia (dla Rz) i CBOS. Nieoficjalne inicjatywy i sondy internetowe w przeważającej większości pokazują wyraźną przewagę JK. Najbardziej spektakularne są tu wyniki sondy sms-owej Telegazety TVP, w której poparcie dla JK przekroczyło 73%.

środa, 16 czerwca 2010

Treuhänder Kutz

Zdarzenie goni zdarzenie. Graś, ten co dorabia u Niemca jako cieć, tym razem w upokarzający dla Polski sposób przeprasza po rosyjsku siepaczy z OMON-u (warto przypomnieć sobie historię tych jednostek) w związku ze sprawą kradzieży kart kredytowych, dla jasności – to Rosjanie okradli polskie ofiary katastrofy. Prowokacja Palikota w Lublinie wymierzona w Jarosława Kaczyńskiego okazuje się dla Platformy Obywatelskiej katastrofą. W TVN24 Migalski demoluje Kutza – konkretnej i racjonalnej argumentacji młodego politologa zblazowany antypatyczny starzec przeciwstawił jedynie arogancję władzy. Upadek Platformy następuje szybciej niż można było przypuszczać jeszcze niedawno. Wielu dworaków Tuska zdaje się być nieświadomymi tego krachu. Ale szereg innych już medialnie wycofało się z poronionego projektu „Komorowski”. Nie może ujść uwagi zdystansowana postawa Tuska, który jest ambitny i inteligenty (szczególnie w porównaniu z takim Komorowskim) i liczy na to, że będzie jeszcze potrzebny i załapie się do jakiegoś kolejnego projektu. Czy prawdziwi administratorzy Polski, agenci kreujący zdarzenia kryjące się za politycznym teatrem, są wściekli? Sądzę, że nie. Oni kalkulują na chłodno i są zbyt poważnymi graczami, by nie mieć planów na każdą ewentualność. Strategicznie z punktu widzenia naszych największych sąsiadów pożądane jest, by funkcję przywódczą w Polsce pełnił niemiecki zarządca zatwierdzony przez Rosję lub na odwrót – to jest ich główny plan dla Polski.

Po tym wstępie przechodzę do właściwego tematu. Ten tekst dotyczy tego, jak bardzo okrągłostołowe elity odcięły się od polskiego społeczeństwa i narodu, a został zainspirowany drobnym fragmentem rozmowy Marka Migalskiego z Kazimierzem Kutzem w TVN24 11 czerwca, program Rozmowa Rymanowskiego. Arogancja PO – dziś głównego reprezentanta okrągłostołowych elit – skupia się w postawie Kutza jak w soczewce. Wystarczy podać choćby takie cytaty z tej jednej rozmowy: „Opinia publiczna może się nie zna na wielu sprawach” (odpowiedź na negatywne reakcje dotyczące pospiesznego mianowania prezesa NBP przed wyborami); „To jest odzyskiwanie placówek, które wyście zawłaszczyli w sposób haniebny. – Czyli teraz wy zawłaszczycie? – To jest recykling proszę pana” (o tym, że PO obsadza przed wyborami wszystkie możliwe stanowiska); „Ja myślę, że jemu się należy wdzięczność ponieważ on przerwał tą nudę straszliwą, którą się charakteryzuje ta kampania – takie klepanie w tych mediach, to ględzenie, że on nie powinien, bo nie jest pełnym prezydentem, że takie lapsusy robi” (o prowokacji Palikota w Lublinie); „Słuchałem pana Bielana, który mówił, że największą zaletą pana Jarosława Kaczyńskiego jest to, że on będzie przywódcą, że Polsce jest potrzebny przywódca, Führer taki” (tu zaprotestował Migalski, na co Kutz odpowiedział, że Führer to tylko niemieckie słowo) „Ja myślę, że on [Komorowski] nie ma ambicji politycznych, żeby rządzić wbrew układom w jego partii, w której jest” (może niezamierzona, lecz zdumiewająca szczerość ze strony elit, które dotychczas zapewniały, że niezbędna jest tylko prezydentura ponadpartyjna).

Platforma Obywatelska zdążyła nas przyzwyczaić do totalnej pogardy jaką żywi dla przeciwnika politycznego. Spowszedniała arogancja władzy, która chyba nawet za SLD nie spotykała się z taką wyrozumiałością ze strony mediów. Media w istocie współuczestniczą w wojnie przeciwko polskiemu społeczeństwu. Jednak to, co powiedział Kutz na sam koniec tej rozmowy, wymyka się próbom jakiegoś zaklasyfikowania. Gdy Rymanowski kończył już program, Kutz rzucił trochę oderwane zdanie: „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.” To zdanie przeszło bez większego echa, a powinno być ono właściwie niszczące dla wizerunku PO. To trochę jak słowa wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego (połączone z działaniami całego środowiska PO) przekreślające 20 lat starań III RP o powszechne uznanie zbrodni katyńskiej za ludobójstwo. Niesiołowski powiedział 09.09.09 w wywiadzie dla Dziennika: „To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to jest zagłada narodu. W historii do tej pory były dwa ludobójstwa: Holokaust i wielki głód na Ukrainie. Katyń to było coś innego. Polscy oficerowie odmówili współpracy z komunistami i zostali zamordowani. Ci, którzy na nią poszli, przeżyli, jak Berling. Poza tym przyjęcie takiego stanowiska miałoby bardzo poważne konsekwencje polityczne.” Po takich słowach zarówno Niesiołowski kilka miesięcy temu, jak i Kutz dzisiaj, zasłużyli tylko na to, by natychmiast zniknąć w niesławie z życia publicznego.

Kutz nie wygłosił jednoznacznej antypolskiej deklaracji, a jedynie rzucił niedbałe zdanie. Gdyby media raczyły je zauważyć, to przy takiej pobłażliwości dla PO, jaka miała miejsce dotychczas, udałoby mu się z niego wykręcić, tak jak Niesiołowski wykręcił się po swojej wypowiedzi o Katyniu. My jednak nie mamy (na razie) obowiązku płaszczenia się przed władzą. Na początek przypomnienie znaczenia słowa treuhänder.

Treuhänder – powiernik (komisarz), zwł. naznaczony przez okupanta niemieckiego dla zarządzania polskim przedsiębiorstwem albo majątkiem (1939-45). Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego. Etymologia: niem. ‘urzędowy zarządca (komisarz) cudzego majątku’. Źródło: Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego

Treuhänder – powiernik, podczas II wojny światowej na ziemiach okupowanych przez Niemcy administrator, z ramienia władz niemieckich, poszczególnych zagrabionych przedsiębiorstw oraz majątków niektórych zlikwidowanych instytucji i stowarzyszeń; w Polsce w GG 1940 było ok. 1,2 tysięcy Treuhänderów, na ziemiach wcielonych do Rzeszy ogólna ich liczba w różnych okresach przekroczyła 100 tysięcy; w przeważającej części byli to Niemcy zamieszkali w Polsce przed wojną lub przesiedleni z krajów nadbałtyckich. Źródło: Portal wiedzy PWN

Współczesne niemieckie znaczenie słowa Treuhänder to ‘powiernik, zarządca majątkowy’. Nie wiem, dlaczego Kutz użył tego niemieckiego słowa i do jakiej narodowości właściwie on się poczuwa. Ale nie widzę możliwości, by człowiek w jego wieku nie wiedział, kim Treuhänderzy byli w Polsce okupowanej przez Niemców. Jeśli jednak jego słowa wynikały z niewiedzy, to powinien gęsto się tłumaczyć z tej wpadki. Treuhänderami byli Niemcy a często volksdeutsche. Łatwo sobie wyobrazić, jak na ich działalność patrzyły setki tysięcy Polaków, właścicieli, którzy zostali zmuszeni do porzucenia swojej własności i ucieczki. W latach 70. niemiecki tygodnik opublikował artykuł mówiący o tym, że Jan Nowak-Jeziorański z RWE w czasie wojny współpracował z Niemcami m.in. jako Treuhänder cegielni w Radzyminie. Materiał ten wywołał poważny skandal, a Nowak-Jeziorański odpowiedział pozwem cywilnym.

Najprostsza interpretacja słów Kutza jest taka, że uważa on, iż to nie Polacy mają się troszczyć o swój kraj. Jego zdaniem w Polsce potrzebny jest zarządca (powiernik) nadany z zewnątrz, być może przez Niemcy i Rosję, bo te 2 państwa najwyraźniej dziś artykułują swoje interesy w odniesieniu do Polski. W kontekście wyborów prezydenckich może to oznaczać, że Treuhänderem Polski ma być Bronisław Komorowski. Kutz może też oczywiście tłumaczyć, że chodziło mu o to, by w ten sposób ironicznie i obraźliwie nazwać Jarosława Kaczyńskiego (wcześniej w tej rozmowie próbował nazwać go Führerem). Jednak nie jest jasne, czy to był żart. Kutz pokazywał często już wcześniej, że czuje się zupełnie bezkarny w swoich wypowiedziach. Może być więc tak, że on z tymi myślami żyje i nie boi się tego ujawniać jako polityk partii rządzącej.

Oficjalna propaganda bardzo nerwowo przedstawiała historię „dziadka w Wehrmachcie”, tymczasem nie ma jasnych przesłanek do twierdzenia, że Józef Tusk służył w Wehrmachcie przymusowo, chyba że każdą służbę wojskową uznamy generalnie za formę przymusu. Zamiast pytania o przymus, należałoby raczej zapytać, czy dziadek, a raczej dziadkowie Tuska, służąc w Wehrmachcie, czuli się Niemcami, a to jest już całkiem prawdopodobne. W każdej narodowości składającej się na przedwojenną Polskę znajdowali się zarówno bohaterowie wierni polskiej ojczyźnie na śmierć i życie, jak i tacy, którzy chętnie przyjmowali nową władzę. Sam Donald Tusk był działaczem Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, organizacji o tendencjach separatystycznych, podkreślającej związki Kaszub z Niemcami, a także wspierał te dążenia politycznie. Jako przykład można podać referat na II Kongresie Kaszubskim 1992, Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne, w którym Tusk przedstawił postulat utworzenia konstytucji Kaszub jako państwa regionalnego (treść wygłoszona zawierała postulaty dalej idące niż treść zapisana w materiałach z Kongresu). ZK-P udzieliło Tuskowi oficjalnego poparcia w wyborach prezydenckich 2005. Jarosław Kaczyński w wypowiedzi z sierpnia 2007 zwracał uwagę na niemieckie obsesje Donalda Tuska i podatność na dominację Niemiec w jego środowisku politycznym. Są relacje, z których wynika, że w domu Tuska w dzieciństwie mówiło się po niemiecku. W Szkle kontaktowym, programie, który mocno wspiera Tuska, jeden z redaktorów (chyba Miecugow) tłumaczył przy okazji spotkania 01.09.09, że Tusk z Putinem dobrze dogadują się bez tłumacza i nie trzeba tu nawet spekulować, czy Tusk faktycznie zna angielski lub rosyjski, gdyż obaj mogą swobodnie rozmawiać po niemiecku. Putin zna niemiecki doskonale jako były wieloletni agent KGB w NRD.

Przypominam pewne fakty z działalności politycznej Tuska nieprzypadkowo. We wspomnianym referacie Tusk pisał m.in.: „Trzeba zrobić wszystko, aby wpływ ruchów regionalnych i samorządowych oraz partii politycznych, dla których regionalizm jest istotnym fragmentem ich programu, na zmiany ustrojowe i gospodarcze był jak największy. Konieczne jest uczestnictwo regionalistów w debacie konstytucyjnej i w pracy nad innymi aktami legislacyjnymi. Tak długo bowiem, jak trwać będzie w Polsce centralistyczny model władzy, jak długo większość decyzji zapadać będzie w Warszawie – marzenie o państwie regionalnym pozostanie utopią.” W Playboyu 12/2007 ukazał się skandalizujący wywiad z posłem Kutzem, nas tu interesują fragmenty polityczne. Kutz opisuje, jak zgodził się kandydować z listy PO: „Zostały dwa dni do zamknięcia list, a ja się wciąż wahałem. Uległem dopiero Balcerowiczowi, który zadzwonił do mnie z Ameryki. A ja do niego mam wielki szacunek. Tuskowi postawiłem jednak warunki dotyczące dwóch spraw – mojej starości i promowania autonomii Śląska. Tusk przystał na jedno i drugie. Obiecał, że nie będzie mnie zanadto eksploatować.”

Jak widać środowisko polityczne Tuska jest zdeterminowane, by długofalowo grać na osłabienie polskiego ośrodka państwowego, co wpisuje się w strategiczne plany Rosji i Niemiec dla Europy Środkowo-Wschodniej. Dlatego te państwa będą bezwarunkowo wspierać środowisko Tuska. Czy jest to bardziej sojusz wynikający ze zbieżności celów, czy jednak sterowane i sponsorowane z zewnątrz działanie tego środowiska na rzecz państw zewnętrznych kosztem Polski, to z pewnych praktycznych powodów sprawa na dziś drugorzędna. Komunistyczne elity w III RP miały zagwarantowane nie tylko miękkie lądowanie i grubą kreskę, ale wręcz stały się głównym beneficjentem transformacji ustrojowej. Podobnie raczej nie jest realistyczne oczekiwanie, że elity III RP w najbliższym czasie poniosą odpowiedzialność za swoje działania noszące znamiona zdrady stanu. Dlatego ich motywy na dziś uznaję za drugorzędne. Najważniejsze jest otrzeźwienie naszego społeczeństwa. Długi czas wielu z nas ciężko było się pogodzić, że Polacy w swojej przeważającej masie wspierają osłabianie i rozmontowywanie polskiej państwowości. Bo głównie do tego sprowadza się władza Tuska i jego zaplecza, w którym widzimy ludzi pokroju Kutza. Na szczęście 10 kwietnia pokazał, że pragnienie silnej Polski tkwiło w nas uśpione, a poparcie dla PO wynikało jednak z wielkiego oszustwa, a nie ze świadomego wyboru społeczeństwa.

Z mentalności Tuska i Kutza czy wcześniej wymienionego Niesiołowskiego wynika, że ludzie ci bezwzględnie grają na osłabienie a w ostateczności zniszczenie polskiej państwowości. Tu leży chyba klucz do zdania „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.” Ludzie z tego środowiska są już chyba na swój sposób zmęczeni życiem w stanie ciągłego moralnego upadku. Przejawia się to zmanierowaniem, brakiem ostrożności, skłonnością do funkcjonowania pod wpływem rozmaitych używek. Możliwe, że Kutz wypowiedział to zdanie w chwili słabości, ale tym bardziej powinniśmy zrozumieć, jak daleko zaszły już działania, których ostatecznym celem jest rozmontowanie polskiej państwowości. To jest dzwonek alarmowy. Przed nami długa droga do odzyskania równowagi naszego państwa i stworzenia mu warunków do suwerennego rozwoju. Warunkiem wejścia na tę drogę jest wybór odpowiednich liderów we wszystkich nadchodzących wyborach. Warunkiem utrzymania się na tej drodze jest poczucie odpowiedzialności za kraj wśród nowych elit oraz w całym społeczeństwie.

Klip 1. 11.06.10 w TVN24 w rozmowie z Markiem Migalskim i Kazimierzem Kutzem miała miejsce zdumiewająca i skandaliczna wypowiedź Kutza (2:32): „Treuhänder jest potrzebny w Polsce.”