Humor i satyra. Tu nie ma tematów tabu ani świętych krów. Przełamujmy zmowę milczenia. Zdemaskujmy i zniszczmy kamarylę. Nadchodzi kontrrewolucja.

sobota, 21 listopada 2009

Losy jeszcze się ważą

Divide et impera

Osoby, które świadomie i rozumnie obserwują scenę polityczną, często blogerzy (te 2 kategorie dziś w znacznym stopniu pokrywają się), dokonują świetnych spostrzeżeń szczegółowych, ale wszyscy mamy spory problem z nakreśleniem naszej sytuacji na bardzo ogólnym poziomie. Nie można zatem ustawać w wysiłkach na rzecz uporządkowania podstawowych faktów i prób przewidywania rozwoju sytuacji w kolejnych miesiącach i latach. Podtrzymywanie wrażenia niezrozumiałego chaosu, rozchwiania jest dziś korzystne dla bad guys, ale o tym za chwilę. Problem narasta i ma on wymiar zarówno globalny jak i lokalny – polski. Zwykły obywatel jest zasypywany ogromną ilością chaotycznych przekazów. Może przy tym poczuć się mały i zastraszony, bądź też wkurzony i obojętny. Dla macherów pociągających za sznurki obie opcje są korzystne. Dziś alienacja, zanik instynktu wspólnotowego, działa silnie na ich korzyść. Stara zasada divide et impera jest cały czas aktualna, w coraz to ulepszonych wersjach.

Przyjrzyjmy się w wielkim skrócie, jak zasadniczo rozchwiany jest obraz dzisiejszego świata. W czasach zimnej wojny wiedza o tym, że kapitalistyczna demokracja jest dobra, a komunistyczna dyktatura jest zła, była – mimo kontrkulturowych zawirowań na zachodzie i wszechobecnej siłowej propagandy po stronie wschodniej – wiedzą powszechnie akceptowaną po obu stronach żelaznej kurtyny jako pewien punkt odniesienia. Po upadku ZSRS w naturalny sposób pojawiła się koncepcja USA jako „światowego policjanta”, która była tyle nierealistyczna, co wygodna dla narodów, które po latach życia w cieniu bomby atomowej, chciały nacieszyć się spokojnym rozwojem i bogactwem. A co mamy dzisiaj? Z jednej strony potęga i rozsądek USA jako jedynego kraju, który zdecydowanie przeciwstawia się proliferacji broni atomowej, a z drugiej strony skuteczna propaganda mówiąca, że to polityka USA jest źródłem wojen i zła we współczesnym świecie. Obama miał być dobry przez to, że sprawi, że Ameryka przestanie się wtrącać w sprawy innych krajów, ale czy tę obietnicę dobrze zrealizował, a jeśli tak, czy to na pewno dobrze dla świata? Z jednej strony widzimy powrót groźnych imperialnych aspiracji Rosji, a z drugiej strony mamy uspokajanie, że jest to nasz naturalny partner, który już się ucywilizował. Mimo że się ucywilizował, należą mu się jednak daleko idące ustępstwa, by go nie drażnić, bo jednak może być groźny, no i ma te rakiety... Niektórzy już zaczęli przejmować się apetytem Chin na silniejsze zaakcentowanie swoich interesów w globalnej grze, ale znowu gubią się – cieszyć się, że ktoś wreszcie przytrze nosa tym aroganckim Jankesom? A jeśli tak, to pozostaje niepokojąca myśl – czy można zakładać, że Chińczycy będą nas bardziej lubić od Jankesów, czy choćby będą bardziej sprawiedliwi w swoich działaniach dotyczących innych krajów? A Unia Europejska? – cały ten euroentuzjastyczny przekaz jest jakiś plastikowy. Staje się on dla myślących ludzi niewiarygodny przez sam fakt całkowicie bezrefleksyjnej akceptacji dla wszelkich posunięć zwiększających integrację. Jak w starym dowcipie o temacie wypracowania w sowieckiej szkole: „Kto jest twoim największym bohaterem i dlaczego Lenin?” W Jewropejskim Sojuzie (tak naprawdę nazywa się UE po rosyjsku! – był Советский Союз, a jest Европейский союз) temat brzmiałby: „Jaka jest najlepsza przyszłość dla Europy i dlaczego jest to pełna integracja w ramach UE?”

Podobne rozchwianie mamy w polityce wewnętrznej. Trwający czwarty rok medialny jazgot mający całkowicie zdyskredytować jedną tylko partię polityczną, czyli PiS, doprowadził do spustoszenia w społecznej świadomości. Z jednej strony bowiem efekt został osiągnięty. Powtarzane wszędzie jak mantra zawołania, że „Każdy byle nie PiS i Kaczyńscy”, „Prezydent Kaczyński jest niewybieralny na drugą kadencję”, zostały metodą prania mózgu trwale wdrukowane u sporej części mniej świadomych, można powiedzieć – bezbronnych, odbiorców medialnego przekazu. Dziś już nikt nie pyta – właściwie dlaczego nie PiS? – to jest aksjomat. Z drugiej strony jednak te antypisowskie zaklęcia powoli tracą swoją moc, wycierają się. Na dodatek w mediach powoli zaczyna pojawiać się dość nieśmiała jeszcze krytyka partii, która miała być lekarstwem na PiS, czyli PO, pod ochroną jest jeszcze tylko Donald Tusk. Ta krytyka jest podyktowana tylko tym, by wiodące media nie utraciły do reszty kontaktu z rzeczywistością, a co za tym idzie – wiarygodności. Rządowe zaklęcia o dobrej sytuacji gospodarczej Polski stoją wszakże w sprzeczności z codziennym doświadczeniem, szczególnie na rynku pracy, w służbie zdrowia. Nieuchronnym kosztem dopuszczenia głosów krytycznych jest to, że u odbiorcy pojawia się dysonans poznawczy. Sytuację skomplikowało ujawnienie afer w rządzie – w ich kontekście służalczość mediów w stosunku do rządu jest tak jaskrawa, że trudno to sobie wewnętrznie poukładać i nadal wierzyć, że w mediach panuje obiektywizm i pluralizm.

Gdyby istniała siła, która miałaby możliwość ustanowienia w społeczeństwie poważnej, uczciwej debaty na kilka kluczowych tematów, to szybko okazałoby się, że ocena elit III RP musiałaby być miażdżąca. Od początku w 1989 aż do dzisiejszych rządów PO poczynania tych elit były antyspołeczne, antypolskie i skupione na maksymalizacji korzyści dla wąskich grup. Taka poważna debata nie tylko całkowicie pogrążyłaby Platformę Obywatelską, ale i pozbawiła legitymizacji całe nasze zaprzedane elity, establishment oraz skompromitowałyby korporacje, które pełnią głównie funkcje usługowe dla układu, a poniekąd stanowią jego komponenty (prawnicza, dziennikarska itd.). I to jest właśnie przyczyna wspomnianego na wstępie podtrzymywania wrażenia zamętu na scenie politycznej, wrażenia, że logiczne poukładanie wszystkich dziwnych procesów, których odpryski do nas docierają przez media, jest z gruntu niemożliwe.

Zwróćmy uwagę na to, że w mediach pojawiają się zamiennie dwie główne „szkoły” w analizie bieżącej sytuacji politycznej uprawiane zresztą przez te same osobowości medialne. Raz pojawia się bezwstydnie stronnicza kampania na rzecz jednej partii na zasadzie „wszystkie ręce na pokład”. W ramach takiej kampanii wzmacnia się w społeczeństwie entuzjazm, zaangażowanie w „słuszne” idee. Drugim razem pojawia się smęcenie, że cała polityka to jedno wielkie bagno, żadnym politykom nie wolno wierzyć, wszyscy są w coś umoczeni. Najlepiej w ogóle zająć się własnymi ciekawszymi sprawami i zostawić całe to polityczne tałatajstwo swojemu marnemu losowi. W tym podejściu wzmacnia się w społeczeństwie cynizm, zobojętnienie. Oczywiście, tego typu akcje są ściśle zsynchronizowane z aktualną sytuacją polityczną i teraz jesteśmy w drugiej fazie. Nietrudno zgadnąć, na czym polega odpowiednia synchronizacja. Gdy trzeba udupić wrogów układu, jak np. PiS i Kaczyńskich, to przechodzi się do pierwszej fazy. Gdy trzeba zneutralizować krytykę swoich ludzi, jak np. w przypadku katastrofalnych rządów PO i Tuska, to przechodzi się do drugiej fazy.

Warto zwrócić uwagę, że SLD sprowadzono dziś do roli partii czysto usługowej dla podtrzymania elektoratu w stanie korzystnym dla układu. Myślę, że ta konieczność jest dla SLD, która czuje się – jeszcze z moskiewskiego nadania – prawowitym gospodarzem Polski, bardzo trudna do przełknięcia i odbywa się to tam z wielkim bólem. Stąd smętne przepychanki na lewicy i trudności z pogodzeniem się z tą sytuacją przez takich polityków jak na przykład Leszek Miller. Ta rola została ostatecznie przypisana do SLD po porażce w 2005 roku. W 2007 odbyło się ewidentne przekazanie elektoratu SLD/LiD Platformie Obywatelskiej, by nie dopuścić do katastrofy układu, jaką byłoby przedłużenie rządów Kaczyńskich. Starannie przemyślanym sygnałem dla wyborców było huczne ogłoszenie Kwaśniewskiego „lokomotywą wyborczą” LiD, po czym epatowanie społeczeństwa jego błazeństwami i rzekomą nieumiejętnością zapanowania nad alkoholizmem w ciągu ledwie kilku miesięcy kampanii wyborczej. Drugim takim sygnałem były przesłania Kwaśniewskiego i Tuska do wyborców LiD w podsumowujących wystąpieniach na koniec ostatniej debaty przedwyborczej Tusk-Kwaśniewski, a zatem przed ogromnym audytorium tuż przed wyborami. Uważne przesłuchanie tych wystąpień pokazuje, że Kwaśniewski nie wezwał wprost do głosowania na LiD, a wymienił je dopiero na 3. miejscu na liście celów! Czy tak mówią zasady marketingu politycznego, którymi ponoć Kwaśniewski biegle się posługuje? „Namawiam wszystkich, którzy myślą tak jak lewica – zagłosujcie. Potrzebna Polsce jest równowaga polityczna, potrzebna jest Polsce centrolewica i potrzebny jest Polsce LiD.” Tusk wtedy przemawiał jako drugi i spokojnie i jednoznacznie poprosił, by ze względu na konieczność odsunięcia od władzy braci Kaczyńskich wyborcy LiD zagłosowali na PO. Ani Kwaśniewski, ani nikt z liderów LiD, po tej debacie nie zaprotestował wyraźnie przeciw takiemu postawieniu sprawy. Wyborcy LiD to często ludzie zdemoralizowani, aspołeczni, ale na tyle inteligentni, by doskonale zrozumieć zaistniałe okoliczności oraz wagę takiego komunikatu.

Dziś politycy SLD kontynuują odgrywanie usługowej roli na rzecz układu. W trakcie wspomnianej przeze mnie drugiej fazy akcji medialnej zakłada się kompromitowanie klasy polityków jako całości. Dlatego politycy SLD pojawiają się na kompromitujących sesjach fotograficznych. Przypomnijmy: w maju przed wyborami europejskimi Olejniczak w rozpiętej koszuli pokazuje owłosioną klatkę na okładce Wprost jako przykład polityka „wylaszczonego”. W lipcu we Wprost Light ukazała się profesjonalna sesja fotograficzna z Napierniczakiem ucharakteryzowanym na Jamesa Deana – czy to nie jest cokolwiek żałosne? Ale okazuje się, że to nie koniec. Teraz dowiadujemy się o Senyszynce (profesor! – haha) na okładce grudniowej Machiny, gdzie niezbyt skromnie wystawia na publiczny widok swoje starcze wdzięki. Dziennikarz Sylwester Latkowski usłużnie zapytuje na swoim blogu „Jak nisko jeszcze mogą upaść politycy w autopromocji?” Ach, ci nasi dziennikarze z ich instynktownym wyczuciem, skąd wieje wiatr, i starannie wypracowaną umiejętnością udawania idioty. Druga faza trwa, toteż Latkowski w żadnym razie nie odnosi swojego zdegustowania do Senyszyn, SLD, czy lewicy. On właśnie zdegustował się politykami w ogóle i to zdegustowanie ogłasza społeczeństwu na swoim blogu, by ono za jego przykładem i mocą jego dziennikarskiego autorytetu podzieliło to uczucie do całej klasy politycznej.

Klincz

W toku kolejnych, często wzajemnie niespójnych, medialnych akcji siłą rozpędu zostały utrwalone w świadomości społecznej kalki, które tworzą dziś dziwną układankę, nie zawsze zgodną tym, czego oczekiwaliby macherzy. Operują oni na materii, która – to jasne – nie jest dowolnie plastyczna. Na przykład utrwalił się od pewnego czasu schemat, że SLD nie można popierać, bo popieranie postkomunistów jest rzeczą wstydliwą. Na tym schemacie budowano poparcie dla PO jako dla partii, która rzekomo nie wchodzi we wstydliwe układy z postkomunistami, a jednym z zaklęć przeciwko PiS w ostatnich miesiącach stały się oskarżenia o współpracę z SLD. Doszło do tego, że postacie, dla których układ ma jakieś opcje, trzeba było medialnie wypreparować ze środowiska czerwonych, mam tu na myśli chociażby Jolantę Kwaśniewską czy Włodzimierza Cimoszewicza. Inną ciekawostką jest to, że nie udało się wypromować Libertasu czy SD – w tym przypadku oszustwa były szyte zbyt grubymi nićmi nawet dla najbardziej lojalnych i wyrozumiałych odbiorców mediów. W przypadku SD wyrachowanie takich polityków jak Piskorski czy Olechowski, zresztą nie tak dawno należących do wierchuszki PO, zbyt mocno rzucało się w oczy. Najsilniej lansowaną kalką jest oczywiście odrzucenie PiS, i to odrzucenie a priori, na zasadzie aksjomatu przyjętego bez dowodu. Stąd nieuchronnie musi pojawiać się takie zdanie jak w wywiadzie Olejnik ze Schetyną sprzed 2 dni, w którym Olejnik podsumowała zaniedbania rządu PO: „Jedyny wasz plus jest taki, że dla was nie ma alternatywy.” Świadczy to o żelaznym klinczu w jakim znajdują się dziś macherzy i ogłupione – lecz nie do końca – społeczeństwo. Z jednej strony utrwalono kalki, z których medialnym osobowościom trudno nagle wycofać się – PiS jest złe, popieranie SLD jest wstydliwe. Z drugiej strony już wiadomo, że nie przejdzie bezczelny kant z SD, a PO padnie z hukiem tym większym im dłużej medialna kroplówka jest do tego projektu podłączona, sztucznie podtrzymując poparcie.

Jaka jest właściwie świadomość elektoratu

Kilka dni temu serwer Blogpressa też stanął po stronie bad guys i pożarł moją dyskusję z Ckwadratem, który nie pierwszy raz z poświęceniem wziął na siebie niewdzięczną rolę advocatus diaboli, co umożliwiło sformułowanie kilku ważnych spostrzeżeń. W dyskusji tej Ckwadrat pesymistycznie ocenił, że miernota naszej dzisiejszej władzy jest odzwierciedleniem miernoty elektoratu. Arogancja, cynizm, pozerstwo to wszak cechy, które w wielu kręgach zapewniają towarzyski sukces. Ludziom tego pokroju może zaimponować Palikot czy cierpiący na jakąś wściekliznę Niesiołowski – osoby w niemałym stopniu odpowiedzialne za zdemolowanie debaty publicznej opartej o argumenty merytoryczne. Nie zgodziłem się z taką generalizacją, uznając, że proces powstawania w społeczeństwie określonych sympatii politycznych jest bardziej złożony. Mało tego, kierując się taką uproszczoną analizą, narażamy się na łatwe rozegranie przez układ. A i poczucie rezygnacji i bierności, które łatwo może pojawić się przy takiej interpretacji, też nie byłoby korzystne. A po stronie układu nastroje społeczne są niewątpliwie monitorowane przez sztaby analityków.

Myślę, że cała zabawa z analizą zbiorowej świadomości elektoratu polega na tym, że równie łatwo jest przecenić jego możliwości zrozumienia sytuacji politycznej, jak i tych możliwości nie docenić. Bez wątpienia mamy tu do czynienia z równaniem z wieloma zmiennymi i na szczęście żaden wynik nie jest z góry przesądzony. Gdyby było inaczej i pożądany wynik można było osiągnąć tylko i wyłącznie poprzez dostrojenie określonych parametrów tego równania, to by oznaczało, że demokracja straciła wszelki sens, a jedyną szansą na zmianę sytuacji są rozwiązania siłowe, jak to drzewiej bywało.

Tymczasem parametry równania będące pod kontrolą układu są naciągane do granic możliwości. Wspomniałem już o obrzydzeniu ludziom PiS metodą prania mózgu, a dalej o taktyce nazwanej przeze mnie roboczo drugą fazą, która polega na obrzydzeniu ludziom polityki w ogóle. Oczywiście do sporej części wyborców PO można z powodzeniem zastosować spostrzeżenie Ckwadrata. Są to ludzie, którzy legitymizują takie działania PO jak zamiana polityki w kabaret, kpiny z ludzi, którzy próbują nawiązać merytoryczną dyskusję, prowadzenie polityki, kierując się wyłącznie PR-em, ciągłe krętactwa. Grupa ta pokrywa się z fanami Kuby Wojewódzkiego, wszyscy oni operują wspólnym kodem kulturowym. Inna duża część wyborców doskonale rozumie układ polityczno-medialny, który ukształtował się w Polsce i będzie głosowała za tym układem, bo zwyczajnie ma w tym interes. Te 2 ostatnie grupy są także brane pod uwagę i maksymalnie motywowane do dalszego zainteresowania projektem PO. Jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystkie te czynniki (parametry) są już mocno naciągnięte, a w powietrzu wisi jakaś zmiana.

Napisałem wyżej, że łatwo też nie docenić możliwości elektoratu. Prawdę powiedziawszy w dużym stopniu wszyscy popełniamy nieustannie taki właśnie błąd. Bo przecież elektorat to tak naprawdę my wszyscy. Właśnie my, którzy widząc szaleństwo Tuska i jego kolegów, powtarzamy naokoło wszem i wobec, że jesteśmy za Platformą, bo jakże inaczej, przecież SLD to czerwoni, a z Kaczorami to na Księżyc, więc tylko tę Platformę mamy, a ona jest taka nasza, swojska, przecież nie bez wad tak jak my sami. A jak zechcemy snobować się na oryginałów, to powiemy, że jesteśmy za UPR, bo Platforma to socjaliści, którzy tylko przybrali maskę liberałów, a SLD i Kaczory to socjalizm, którego wszak nie znosimy. No ale jak ktoś przyciśnie, to przyznamy, że Platforma a nawet SLD lepsze od PiS, bo przecież to partie mniej socjalistyczne. Elektorat to także my, którzy chcemy jakoś przeżyć, a normalnie w naszym biednym kraju przecież nie da się żyć. Kto nie kombinuje, ten całe życie klepie biedę. Więc może chcemy silnej Polski, ale nie jesteśmy pewni, czy gdy przyjdzie ten PiS i zaprowadzi ten swój upragniony porządek, żadnych przekrętów, to czy nie stracimy na tym za bardzo. A choć – w odróżnieniu od tych najbiedniejszych, którzy siedzą po części na garnuszku rodziców i nie są w stanie nic zaoszczędzić – mamy może już częściowo spłacone kredyty, stać nas w tym wszystkim na kochanki, to nagłe zmniejszenie dochodów może spowodować finansową katastrofę. Zatem może lepiej nie ryzykować. Polskę naprawimy innym razem. Wszystkie te ludzkie uwikłania oczywiście przekładają się na decyzje wyborcze tak lub inaczej, ale nie oznacza to, że można lekceważyć polityczne wyczucie ludzi te decyzje podejmujących, że wszyscy tak naiwnie wierzą w pierdoły, które opowiada Tusk, czy w bajki o złych Kaczorach, które chcą wprowadzić w Polsce dyktaturę. Jaką motywację mieli chociażby penitencjariusze zakładów karnych, którzy gremialnie zagłosowali na PO? Przecież nie kierowała nimi wiara w cud gospodarczy.

Dynamikę zmian świadomości społecznej w tej dekadzie nadała afera Rywina. Niedoceniany już dziś wpływ miała też chyba śmierć Jana Pawła II. Od tamtego czasu panuje chwiejna równowaga. Wiemy przecież, że zwycięstwo PiS i Lecha Kaczyńskiego w 2005 nie przyszło bynajmniej łatwo, do ostatniej chwili toczyła się walka o nieprzerwaną kontynuację Rywinlandu pod światłym i nowoczesnym przywództwem tandemu Tusk-Rokita. Częsty błąd w ocenie elektoratu polega także na tym, że wydaje nam się, że w ciągu zaledwie kilku lat i bez takich wstrząsów jak afera Rywina może dojść do zasadniczych zmian w elektoracie. Owszem, następna dekada będzie kierowała się już nową logiką, którą – oprócz podkładu, który dziś wypracowujemy – wyznaczą zmiany pokoleniowe, prawdziwy kryzys ekonomiczny i niepewna sytuacja międzynarodowa. Mamy więc od kilku lat praktycznie ten sam elektorat, a kolejne wyniki wyborów są efektem jedynie pewnych wahań nastrojów, szczególnej mobilizacji wspólnoty lub zręcznej inżynierii społecznej. W 2005 mieliśmy do czynienia z niezwykłą mobilizacją. Wielu ludziom – tym samym, którzy wcześniej głosowali na Kwacha i na kolejne projekty Michniksa – w tym jednym szczególnym roku wydało się, że to jest ten moment, gdy warto coś poświęcić dla dobra wspólnoty. Może na początku nie będzie lekko, ale razem będziemy w stanie zbudować uczciwe państwo, tak różne od tego zafundowanego przez wielkie okrągłostołowe oszustwo. Podtekstem wściekłego ataku na PiS po wyborach 2005 była chęć obrzydzenia ludziom takich myśli na przyszłość. Temu służyły takie medialne kreacje związane z Samoobroną i LPR, jak prowokacja TVN z Beger czy choćby sprawa Ferdydurke w zestawie lektur, którą tak mocno rozpalono społeczne emocje. Ale to nie wystarczyło, PiS miał nadspodziewanie dobre ostatnie tygodnie i przez kilka chwil przed wyborami 2007 układ był faktycznie zagrożony. Wtedy trzeba było uciec się do inżynierii społecznej i szczególnej mobilizacji części elektoratu – młodego, nieuświadomionego politycznie, lecz urobionego przez tę specyficzną dzisiejszą popkulturę. Temu służyła całkiem udana z marketingowego punktu widzenia akcja z obroną geja Tiky Winky, akcja „zabierz babci dowód” (babci! – przecież babcie i dziadków mają osoby dość młode, zwykle do dwudziestu paru lat), czy wreszcie wielka manipulacja z rzekomo społecznymi akcjami skierowanymi do młodego elektoratu typu „Zmień kraj. Idź na wybory” (Jak zmanipulowano wybory 2007 roku). Analitykom wiele mówią liczby związane z wyborami 2007 – frekwencja, bezwzględne poparcie dla określonych partii. Ale pozostaje faktem, że finisz, czyli ostatni tydzień, należał do Platformy, a na dodatek skala jej zwycięstwa była duża i raczej niespodziewana. Wieczór wyborczy i długie dramatycznie oczekiwane na pojawienie się słupków obrazujących takie wyniki miało kolosalne znaczenie psychologiczne. W blokowiskach widać było jak niecodziennie rozświetlone są późną porą mieszkania aż do ogłoszenia wyników mimo tego, że następny dzień był dniem pracy. W moim odczuciu to dopiero w tym momencie pękła ta wspólnota, która pozwoliła na zwycięstwo PiS w 2005 roku i dała duże szanse w 2007 roku, pomimo zabójczej mobilizacji elit przeciwko PiS, zgodnie z zasadą „wszystkie ręce na pokład”. Ludzie na gorąco nie analizowali szczegółowo wyników i przyczyn porażki. Po prostu zrozumieli, że cały ten wysiłek nie ma sensu, i tak nic się nie zmieni, nie warto grać na straconych pozycjach, stali się na powrót pragmatyczni, wspólnota pękła jak bańka mydlana. Chęć ostatecznego zdeptania wszelkiej nadziei była podtekstem narracji, którą najtrafniej tuż przed wyborami wyraził Radek Sikorski: „Jeszcze jedna bitwa, jeszcze dorżniemy watahy, wygramy tę batalię!”. Dorzynanie watah – to była przyczyna dość zaskakującego faktu, że kulminacja medialnej nagonki na PiS i prezydenta Kaczyńskiego przyszła po wygranych przez PO wyborach, o ile to jeszcze pamiętamy.

Dziś przypuszczam, że po dwóch latach rządów PO następuje powrót do stanu równowagi z czasów afery Rywina. Trudno będzie wykrzesać tego ducha prawdziwej nadziei na zmiany, jaka mimo braku politycznej stabilności i ostrego oporu ze strony układu towarzyszyła rządom PiS w latach 2005-2007. Plusem jest to, że dziś lepiej wiadomo, kto gdzie stoi. Wielu zostało zniechęconych do PiS, ale i wielu przyznaje dziś, że w 2005 głosowało na PO z niewiedzy. Jarosławowi Kaczyńskiemu zarzuca się ostre sformułowania, a układ stara się go ośmieszyć i zakrzyczeć, ale to dalekowzroczny polityk. Mówiąc o tradycji AK z jednej strony politycznej barykady, i tradycji ZOMO z drugiej strony, wyznacza istotne ramy dla trwającej walki politycznej, zasadniczo ułatwia intuicyjne zaklasyfikowanie jej różnorakich uczestników i nadaje tej walce właściwą rangę symboliczną. Choćby media nie wiem jak wyśmiewały ten podział i zaklinały rzeczywistość, to nie zdołamy już od niego uciec i bardzo dobrze. Nie chodzi tu bowiem o polaryzację sceny politycznej, w istocie to Tusk zaczął totalną wojnę z Kaczyńskimi, wojnę na wyniszczenie. Także Tusk odrzucał wszelkie próby nawiązania choćby nikłego porozumienia i współpracy. Chodzi o to, byśmy jako społeczeństwo dokonali ostatecznego wyboru. Takiego wyboru nie zapewnią żadne oszukańcze projekty polityczne na kilka lat, żadna inżynieria społeczna, najbardziej wymyślne hasła, spoty, najmądrzej napisane programy, których nikt nie czyta, żadni mistrzowie ciętej riposty w telewizji. Ale dobrze zdefiniowane odniesienia do sfery symbolicznej mogą umożliwić dokonanie takiego wyboru. Jeśli faktycznie większość z nas to ci, którzy uważają Jaruzelskiego za bohatera, Kiszczaka za człowieka honoru, Kuklińskiego za zdrajcę, powstanie warszawskie tylko za tragiczną pomyłkę, a pamięć o Katyniu za przeszkodę w unormowaniu stosunków polsko-rosyjskich, a także ci, którzy nie płakali po papieżu, to wtedy może przyjdzie ten czas, by pogodzić się z ostatecznym przedefiniowaniem projektu Polska, a może i jego zamknięciem w nieodległym terminie. Dziś jednak mamy czas, gdy próby przywrócenia naszej historii do powszechnej świadomości znajdują szeroki oddźwięk, istnieje wręcz pewien głód wiedzy na ten temat, a to dobry znak. Jeśli jesteśmy przy sferze symbolicznej, to jak ładnie zawołanie Sikorskiego o dorzynaniu watah komponuje się z piosenką Okudżawy/Kaczmarskiego Obława i jak potwierdza to diagnozę Kaczyńskiego, jeśli idzie o pozycje, jakie zajęli poszczególni politycy w dzisiejszej politycznej wojnie.