Jaka jest dzisiaj w Polsce odpowiedzialność za słowo? To szeroki temat. W tym miejscu mam na myśli tzw. opiniotwórcze dzienniki. Nie ma ich wiele, tradycyjnie zalicza się do nich Rzeczpospolitą, Gazetę Wyborczą i Dziennik. „Opiniotwórczość” tych gazet da się zmierzyć. Według comiesięcznych raportów Instytutu Monitorowania Mediów Najbardziej opiniotwórcze media te 3 gazety są od wielu lat w czołówce. Metodologia badań polega na zliczaniu cytowań w określonej próbce przekazów mediowych. W marcu 2009 po kilkumiesięcznej przerwie na pierwszym miejscu rankingu IMM znalazł się Dziennik. Najczęściej na 1. miejscu jest Rzeczpospolita. W raporcie za cały rok 2008 Rzeczpospolita jest na 1. miejscu, Dziennik – na 2., a Wyborcza – na 3. Podobny ranking firmy Newton Media za kwiecień 2009 podaje następującą kolejność: Rzeczpospolita, Gazeta Wyborcza, Dziennik. W opisanych rankingach 3 czołowe dzienniki znacząco wyprzedzają resztę badanych mediów.
Jakie zatem znaczenie ma słowo w jednym z czołowych opiniotwórczych dzienników w średniej wielkości kraju, drukowane w najbardziej poczytnym wydaniu sobotnio-niedzielnym na tzw. dwójce – kolumnie redakcyjnych komentarzy – i podpisane przez redaktora naczelnego? Mogłoby się wydawać, że w takim miejscu mogą znaleźć się tylko ważne i mądre słowa. Słowa będące odzwierciedleniem świadomości społecznej w danym kraju, pilnie śledzone przez analityków z innych krajów, którzy potrzebują precyzyjnego i treściwego spojrzenia na ogólną sytuację w tymże kraju; słowa, do których sięgną przyszłe pokolenia, aby uzyskać zrozumienie historii głębsze, niż tylko znajomość suchych faktów i dat.
Redakcyjne komentarze w Rzeczpospolitej stanowią miejsce, gdzie można przeczytać sensowną krytykę rządu, gdzie władzy są stawiane kłopotliwe pytania. W ogóle łamy Rzeczpospolitej są jedynym liczącym się miejscem, w którym media pełnią niezbędną w demokracji funkcję kontrolną i krytyczną w stosunku do władzy. Gazeta Wyborcza stała się – poniekąd w efekcie wymuszonego sytuacją polityczną sojuszu – obrzydliwą reżimową tubą, co jest niemoralne, lecz zrozumiałe. Komentarze publicystów Gazety Wyborczej nie nadają się do poważnego traktowania jako źródło wiedzy i inspiracji, ale można je traktować jako źródło poznania oficjalnego stanowiska oraz sposobu argumentacji obozu rządzącego. Dziennik jest natomiast gazetą służalczą w stosunku do obozu Tuska i oszukującą czytelników bardziej perfidnie niż Wyborcza. Dziennik bowiem usilnie pozuje na obiektywizm, jednak z każdego „obiektywnego” artykułu jakoś „przypadkiem” wychodzi im, że rządy Tuska są najlepsze dla Polski. Lansowana ostatnio przez Dziennik koncepcja postpolityki także ma na celu zneutralizowanie nieudolności rządu Tuska na zasadzie, że skoro nie ma polityki, to nie ma też racji bytu walka polityczna z rządzącą Platformą Obywatelską.
Właśnie wczoraj w sobotnim komentarzu redaktora naczelnego Dziennika umieszczonym na 2. stronie pojawiły się żenujące i kompromitujące bzdury (Robert Krasowski, Kwadratura Wałęsy, Dziennik 16.05.09). Wydawałoby się, że redaktor naczelny, pisząc ważny felieton, powinien wykazać się pogłębioną znajomością najnowszej historii, bieżących stosunków politycznych oraz perfekcyjnym wyczuciem aktualnego stanu świadomości społecznej. Dokonanie trafnych spostrzeżeń powinna mu ułatwić także osobista znajomość elit politycznych, obracanie się na co dzień w tzw. wyższych sferach. To są jednak stanowczo zbyt wygórowane wymagania w stosunku do redaktora naczelnego Dziennika – Roberta Krasowskiego.
Krasowski poczuł się wywołany do tablicy przez głośną woltę Lecha Wałęsy, który swoim wystąpieniem na kongresie paneuropejskiej platformy politycznej Libertas Irlandczyka Declana Ganleya w Rzymie 01.05.09 (pt) zapoczątkował systematyczną promocję tego ruchu przed wyborami do europarlamentu 07.06 (n). 14.05 (cz) Wałęsa uczestniczył w konwencji Libertas w Madrycie, a planowane są następne konwencje z udziałem Wałęsy. Według spekulacji w sumie będzie 5 wystąpień Wałęsy z Libertasem: Rzym, Madryt, kolejne w Dublinie, 23.05 (so) w Warszawie, oraz 04.06 (cz) w Paryżu. Wg nowszej wersji 04.06 Wałęsa będzie z Tuskiem w Krakowie, następnie z Declanem Ganleyem na konwencji w Gdańsku i po przelocie prywatnym samolotem Ganleya, jeszcze tego samego dnia na konwencji w Paryżu. Prezes Fundacji Instytutu Lecha Wałęsy Piotr Gulczyński (ten, co ma licencję na bicie dziennikarzy – policjanci odwracają przy tym głowy) zaprzecza tym spekulacjom. Salon przewidywał na 4 czerwca bardzo podniosłe obchody rocznicy przegranych wyborów. Obchody te miałyby stanowić kolejny etap ugruntowania braterstwa postkomunistów, michnikowszczyzny, PO i Wałęsy. Za sprawą nieudolności Tuska (tchórzliwa ucieczka przed stoczniowcami z Gdańska do Krakowa) oraz własnej gry Wałęsy (współpraca z Ganleyem) sprawy przybrały niekorzystny dla salonu obrót i podniosłe obchody mogą się okazać farsą.
Nie przypadkiem wyżej napisałem o rocznicy przegranych wyborów 1989. Co prawda jest faktem, że społeczeństwo zachowało się wtedy wspaniale i zagrało na nosie zarówno ówczesnym komunistom, jak i tzw. opozycji demokratycznej – obie strony liczyły bowiem, że poparcie dla strony opozycyjnej będzie raczej połowiczne. „Niestety”, okazało się, że przy wysokiej frekwencji przewaga głosów na opozycję była miażdżąca. Ale wybory formalnie nie miały znaczenia, gdyż układ sił w parlamencie ustalono w drodze negocjacji bez udziału społeczeństwa. Innymi słowy wybory zostały przegrane na mocy kontraktu, który nie dopuszczał zwycięstwa opozycji. Na mocy tego kontraktu i dodatkowego oszustwa (zmiana ordynacji wyborczej między 1. a 2. turą) opozycja otrzymała 161 miejsc w Sejmie a komuniści – 299, czyli gwarantowane 65%. Nadspodziewanie wysokie poparcie społeczne nie przekonało opozycji do ostrzejszej gry ze słabnącą władzą komunistyczną. Adam Michnik opublikował co prawda w Gazecie Wyborczej słynny artykuł Wasz prezydent, nasz premier, ale Tadeusz Mazowiecki odpowiedział w Tygodniku Solidarność artykułem Spiesz się powoli, w którym przekonywał opozycję do zachowania bierności. Sejm kontraktowy wybrał na prezydenta naszego „ulubieńca” Wojciecha Jaruzelskiego i powołał na urząd premiera drugiego „ulubieńca” – Czesława Kiszczaka. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja Michnika. PZPR po konsultacjach Rakowskiego z Gorbaczowem zgodziło się na Mazowieckiego jako premiera pod warunkiem, że resorty siłowe pozostaną w rękach PZPR. I tak ministrem spraw wewnętrznych i wicepremierem w rządzie Mazowieckiego został jednak Czesław Kiszczak, pozostając na tym stanowisku do 06.07.90. Myślę, że po przypomnieniu tych faktów dla każdego jest jasne, iż 4 czerwca to rocznica przegranych wyborów, a Niemcy – nie ma co oszukiwać siebie ani innych nacji – mają prawo do pierwszeństwa w obalaniu komunizmu, co wiąże się z rozkładem władzy komunistycznej w NRD i burzeniem muru berlińskiego już od 09.11.89. Od tamtych pamiętnych dni układ sił i władze w Polsce zmieniały się, choć bardziej lub mniej formalnie siłą dominującą do dziś dnia pozostają postkomuniści.
Wróćmy teraz do Krasowskiego, który we wspomnianym felietonie historię polityczną Wałęsy po roku 1989 r. uprościł do absurdu: „W 1989 roku, po wygranych wyborach, Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek, dwaj bliscy współpracownicy Wałęsy, postanowili rządzić wbrew niemu. (…) Kierowała nimi chłodna analiza: wiedzieli, że wspólnie z Wałęsą niczego zrobić się nie da. Że ten swoją narcystyczną osobowością niszczy wszystko. (…) Kaczyński racjonalnie konstatował, że w polskiej polityce osoby Wałęsy nie da się ominąć, że próba wyrzucenia go na margines zniszczy każdą władzę.” I tak dalej o Wałęsie ze słowem-kluczem niszczyć. W naiwnej interpretacji Krasowskiego Wałęsa rozbijał obóz solidarnościowy jedynie po to, aby stać się jego jednoosobowym reprezentantem, nawet gdyby rezultatem miała być przegrana w walce politycznej z postkomunistami. Krasowski „zapomniał”, że mottem prezydentury Wałęsy było wzmacnianie „lewej nogi”, czyli byłych komunistów politycznie osłabionych na skutek transformacji systemu, właśnie wtedy, gdy zaistniała historyczna szansa, by Polska pozbyła się tego PRL-owskiego balastu. „Powinna być lewa noga i prawa noga. A ja będę pośrodku” – mówił wtedy prezydent Wałęsa do oszołomionego społeczeństwa, które 04.06.89 dopiero co zdecydowanie odrzuciło komunistów. To poparcie dla lewej nogi można byłoby uznać za największą woltę Wałęsy, nieporównywalną z dzisiejszym „olaniem” Tuska. Można byłoby – gdyby nie to, co dziś wiemy o Bolku. Po TW Bolku prezydentem został inny TW – TW Alek, postkomunistyczny układ został więc przez agentów komunistycznych specsłużb doskonale zakonserwowany. O tym jak bardzo to polityczne szkodnictwo (o agenturalności wtedy stosunkowo mało się mówiło) skompromitowało Wałęsę w oczach społeczeństwa najlepiej świadczy to, że w wyborach prezydenckich 2000 otrzymał 1% głosów – był za Andrzejem Lepperem i Januszem Korwinem-Mikke. Te lata, w których Bolek był odstawiony w kąt, Krasowski opisuje następująco: „Przez dekadę żadna licząca partia nie nawiązywała z nim współpracy. Co pewien czas jakiś sentymentalny jajogłowy pisał, że marnuje się nasz największy narodowy kapitał, że rządy powinny korzystać z autorytetu Wałęsy, wprowadzać go do zachodnich instytucji, powierzać dyplomatyczne misje.” Wałęsa wtedy płacił polityczną cenę za „lewą nogę”, za to dziś, bynajmniej nie sentymentalny, jajcogłowy Robert Krasowski robi sobie jaja z czytelników, pisząc swoje bajeczki.
Przejdźmy do tezy felietonu, która została uwypuklona w leadzie zarówno w wydaniu papierowym jak i w portalu: „W całej dzisiejszej przygodzie z Wałęsą i Ganleyem najciekawsze jest to, że doprowadzili do niej ludzie znający Wałęsę najlepiej – bracia Kaczyńscy, Donald Tusk i grupa publicystów, która broniła Wałęsy po to, aby zaszkodzić PiS.” Krasowski wpisuje się więc w oficjalną linię salonowych mediów mówiącą, że w pierwszym rzędzie trzeba kopać i za wszystko winić opozycję – Wstrętne Kaczory są głównymi winowajcami zarówno upadku Stoczni Gdańskiej, jak i tego, że Wałęsa wywinął numer Tuskowi. Według pokrętnej logiki Krasowskiego wina Kaczorów polega na tym, że zainspirowali ujawnienie sprawy Bolka, co z kolei paradoksalnie przysporzyło popularności Wałęsie. Krasowski nie zauważa, że Wałęsa był wykorzystywany przeciwko Kaczorom już od 2005 r. Nie zauważa też, że lustracja była ważnym elementem programu PiS, które – w odróżnieniu od innych partii – traktuje program i wyborców poważnie, a nie tylko jako trampolinę do władzy. Poza wszystkim – Kaczory ani nie namawiały Wałęsy do kablowania na kolegów w latach 70. i układania się ze specsłużbami w latach 80., ani też nie dyktowały książek historykom, którzy te prawdy zaczęli dla nas odkrywać. Krasowskiego jednak zdaje się uwierać sam fakt popierania lustracji przez Kaczorów – cóż, nie tylko jego. „Grupę publicystów” zapamiętale promujących Wałęsę Krasowski figlarnie wymienia na końcu. Jednak to Gazeta Wyborcza drukowała w 2008 r. hagiograficzne artykuły o Wałęsie oraz obrzucała inwektywami historyków, a Michnik pisał z właściwą naszym „autorytetom” elegancją „Odpieprzcie się od Wałęsy.” Dziennik nie był lepszy, jego postawę można by opisać w poetyce Michnika hasłem „pieprzyć prawdę”. Publicyści Dziennika starają się od miesięcy rozmywać przewinienia Wałęsy. Piszą, że Wałęsa może i był uwikłany, może i jest nadętym bufonem, ale dziś należy mu się przede wszystkim współczucie. Poza tym – zdaniem Dziennika – właściwie musimy Wałęsie wybaczać błędy i stawiać go na piedestale, aby symbol Wałęsy mógł skutecznie konkurować z symbolem – zburzeniem berlińskiego muru. To postawa oportunistyczna i pełna hipokryzji, ale do tego publicyści Dziennika się nie przyznają – przecież właśnie za tę hipokryzję biorą pieniądze.
Szczytem miłosnych uniesień Tuska z Wałęsą było przeforsowanie przez Tuska tego idioty jako polskiego przedstawiciela do tzw. Rady Mędrców Unii Europejskiej. Sielanka trwała do 1 maja. Po zmianie frontu przez Wałęsę salon z właściwą tym moralnym degeneratom elastycznością przeszedł od stawiania na piedestale do dyskredytowania Wałęsy. Dyżurni obszczekiwacze z TVN ośmieszali go w swoim programie Teraz My 11.05.09. Dziennik z właściwą sobie smutną zadumą opublikował obszerny artykuł pt. Żywa legenda czy drobny geszefciarz? Kim jest Wałęsa (Dziennik 09.05.09). Tusk z kolei grozi wycofaniem poparcia dla Wałęsy, na co ten odpowiada zgodnie ze swoim charakterkiem znanym nie od dziś: „Niech nikt nie próbuje mnie straszyć i zabraniać!” Wreszcie Piotr Stasiński z Gazety Wyborczej użył w niedzielnym programie TVN24 soczystego porównania: „Lech Wałęsa oddaje się Declanowi Ganley’owi jak kurtyzana.” Moim zdaniem w tym konflikcie nie należy opowiadać się po żadnej ze stron – jest to konflikt w obozie wroga. Należy jedynie obserwować, kto po czyjej stronie się opowiada, gdyż ta wiedza może przydać się w przyszłości. Myślę, że można przyjąć roboczą hipotezę, iż jest to drobny konflikt między obozem proniemieckim a prorosyjskim w Polsce, które na ogół u nas współdziałają.
Jeśliby przyjąć spolegliwą optykę Dziennika, zaprzeczać istnieniu zakulisowych sił kierujących polityką, to trzeba byłoby ocenić współpracę Wałęsy z Libertasem jako wolny wybór wolnego człowieka i rzetelnie zastanowić się nad przekazem Wałęsy. Nikt jednak tego nie robi. Także Krasowski okazuje w swym felietonie niezadowolenie z tego, że Wałęsa zdradził Tuska – wzdycha, że Wałęsa kopnął „i wrogów, i sojuszników” (domyślam się, że Krasowski – jak cały salon – „właściwą” rolę Wałęsy widzi tak, że ma on kopać tylko Kaczorów). Krasowski w roli felietonisty oczywiście musiał zakończyć swoje wypociny bon motem, nie ważne że tandetnym: „[Wałęsa] dopóki będzie żył, będzie tyleż narodowym skarbem, ile źródłem narodowych kłopotów. Aby te kłopoty były jak najmniejsze, trzeba przestrzegać dwóch prostych reguł. Po pierwsze nie wolno go zagłaskiwać, jak to niedawno robiło wielu polityków i dziennikarzy, bo to jedynie ośmiela w nim potrzebę zaistnienia. Po drugie nie wolno Wałęsy dobijać, ponieważ nagonki jedynie wyciągają go z politycznego niebytu. Wałęsa potrzebuje gabloty z dwoma napisami: «Nie drażnić niedźwiedzia» i «Nie karmić misia». Pierwszy napis będzie strzegł nas przed Wałęsą, drugi Wałęsy przed nim samym.”
Libertas Polska jest częścią paneuropejskiej platformy Libertas.eu stworzonej i finansowanej przez irlandzkiego biznesmena Declana Ganleya. Ganley wsławił się wydaniem 1,3 mln € na kampanię przeciwko traktatowi lizbońskiemu w Irlandii. W referendum 12.06.08 Irlandczycy odrzucili traktat. Libertas Polska wykorzystuje w swojej działalności twarze prawicowych polityków, których pamiętamy z działalności obliczonej na osłabienie prawicowych partii i rządów od wewnątrz. Na razie wykorzystują oni specjalnie dobrane hasła populistyczne, aby osiągnąć popularność i stworzyć sobie pole do dalszej walki politycznej. Błędem byłoby sądzić, że ludzie, którzy stoją za tym przedsięwzięciem, są nieobliczalni czy też wyrzucają pieniądze w błoto. W czasach narastającego kryzysu i prawdopodobnych niepokojów społecznych hasła populistyczne mogą się sprawdzić, podobnie jak kiedyś Tymiński czy Lepper. Układ będzie natomiast dramatycznie potrzebował „swojej” partii zdolnej zastąpić Tuska w wypadku upadku jego obozu, aby nie dopuścić do zwycięstwa antyukładowego PiS-u. Wszystko wskazuje na to, że Wałęsa ma być lokomotywą tej partii. Z kolei Wałęsa, świadomy przyczyn swoich poprzednich politycznych porażek, już wie, iż potrzebuje potężnego zaplecza, aby cokolwiek znaczyć w polityce – nie wystarczy samo nazwisko i Fundacja Instytutu Lecha Wałęsy czy jakieś doraźne efemerydy. Tak więc wiele wskazuje na to, że obie strony mają wspólny interes we współpracy, bądź też po prostu ten sam patron pociąga tu za sznurki. W kręgach Libertas pojawiają się głosy, że Wałęsa będzie z jego poparciem kandydował na prezydenta Polski w 2010 roku, a jeżeli w przyszłości zostanie ustanowione stanowisko prezydenta UE, to Wałęsa będzie miał poparcie Libertasu i na to stanowisko. Jeszcze raz podkreślę opinię, że obecny konflikt na linii Tusk-Wałęsa jest albo konfliktem pozorowanym, albo co najwyżej konfliktem między dwiema odnogami układu w Polsce. Ujawnienie tego konfliktu właśnie dziś może świadczyć o tym, że pozycja Tuska już teraz jest słabsza, niż wskazywałyby na to pozory. Może też świadczyć o tym, że w najbliższych miesiącach czekają nas niepokoje społeczne i tarcia międzynarodowe związane z kryzysem ekonomicznym.
Kończąc, jeszcze słowo o redaktorze Krasowskim. W omówionym felietonie pokazał on po raz kolejny w polskich mediach, że nie istnieją już żadne normy przyzwoitości we wtłaczaniu do przestrzeni publicznej wierutnych bzdur. Można bezczelnie manipulować faktami sprzed ledwie kilku-kilkunastu lat, bo w szumie informacyjnym fakt dokonania manipulacji i tak się rozmyje. Można analizę zjawisk politycznych zastępować naiwnymi opowiastkami, niczym z bajek dla dzieci, a głębokie odkrywcze myśli – tandetnymi bon motami. I przy tym wszystkim pozować na wielkiego opiniotwórczego redaktora. Krasowski wie, że każda taka „opiniotwórcza” lipa przejdzie, dopóki będzie on grał po właściwej stronie. Czas, żeby społeczeństwo takim elitom podziękowało za współpracę.
Mam podobne odczucia na temat redaktora Krasowskiego, po wysłuchaniu jego "trórczych" rozważań w dyskusji "Czy państwo polskie realizuje polski interes narodowy?"
OdpowiedzUsuńŻal, że takie osoby są uznawane za opiniotwórcze. Prawdziwie, jego poglądy są takie jak w tytule - "jajcogłowe" .