Dlaczego cel nie został osiągnięty?
Muszę odnieść się do postulatu, który wyraźnie stawiałem w okresie kampanii wyborczej przed I turą: „W tych wyborach ważne jest zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego w I turze dużą większością głosów.” Wobec tego czuję się zobowiązany do próby odpowiedzi na pytanie: Dlaczego ten cel nie został osiągnięty? Zanim podam swoją odpowiedź, chciałbym wyraźnie powiedzieć, jakie przyczyny niepowodzenia odrzucam lub pomijam. Należy odrzucić wszelkie wyjaśnienia, które traktują polskich wyborców en bloc jako złych, nierozumnych lub intelektualnie gnuśnych, wreszcie zastraszonych i uległych. Piszę o tym wyraźnie, bo istnieje pokusa prostych emocjonalnych osądów. W tym opracowaniu zasadniczo pomijam kwestię manipulacji i oszustw wyborczych, której ewentualnie należałoby przyjrzeć się oddzielnie.
Obr. 1. Wyniki I tury wyborów prezydenckich 2010
Analizując postawę społeczeństwa, należy przede wszystkim zadać sobie pytanie, o co walczymy. Przecież w ostatecznym rozrachunku nie chodzi w tej walce o PiS czy o Jarosława Kaczyńskiego, pozostając z ogromnym szacunkiem dla politycznych dokonań tej formacji i jej lidera. Jeśli Polska jest dla nas tak ważna, to przecież nie ze względu na nasze pola i miasta, nie chodzi o nasz piękny język, ani nawet o dziedzictwo naszej wspaniałej historii. To wszystko ma sens tylko pod warunkiem istnienia i zaangażowania tych milionów ludzi, którzy tu mieszkają, mówią po polsku i choć trochę tę historię znają. Bez tych ludzi atrybuty polskości byłyby martwe i straciłyby swoje znaczenie. I to ci ludzie muszą zdecydować, czy w ogóle te atrybuty polskości są jeszcze dla nich istotne, a jeśli tak, to w jakim stopniu, czy są na przykład gotowi do pewnych poświęceń dla polskości. Nie możemy się stawiać ponad zwykłymi Polakami. Musimy raczej wspólnie z nimi zastanowić się, co dalej z naszą polskością i czy chcemy, by władzę absolutną dzierżyła formacja, której lider uważa, że „polskość to nienormalność”.
Obr. 2. Panorama terytorium Polski na podstawie widoku z satelity [źródło: Księgarnia Atlas]
Wynik I tury wyborów prezydenckich 2010 daje pewien obraz kondycji naszego społeczeństwa. Musimy spróbować przyjrzeć się tej kondycji. Przy takiej ocenie-analizie bardzo łatwo jest popełnić prosty błąd. Osoby politykujące mają mocno sprecyzowane poglądy na polską politykę i najczęściej ogólnie znany standardowy zestaw argumentów na poparcie tych poglądów. Obie strony przez lata sporów toczonych prywatnie, publicznie czy przez Internet, wykrystalizowały swoje argumenty i poznały argumenty przeciwnika. Spory przez to stają się powoli trochę nudne, przewidywalne, rytualne. Możliwy błąd przy ocenie wyborców polega na prostym przeniesieniu dobrze sobie znanego sporu politycznego na wszystkich wyborców i przyjęcie założenia, że cały elektorat danego kandydata zna i podziela obowiązującą w danym czasie linię polityczną.
Spośród ok. 17 mln osób, które wzięły udział w wyborach prezydenckich 2010 można wyróżnić sporą liczbę osób o dobrze zdefiniowanych sympatiach politycznych. Jest to ogromna zróżnicowana wewnętrznie grupa. Spróbuję dokonać teraz krótkiej analizy tej grupy, wyróżniając w jej ramach pewne grupy szczegółowe. Pierwszą grupę wśród ludzi o jasno określonych sympatiach politycznych stanowią oczywiście zawodowi politycy i osoby zaangażowane w politykę, czyli kilkaset tysięcy członków różnych partii i może drugie tyle osób bezpartyjnych, których interesy ściśle zależą od koniunktury politycznej. Dodajmy ich najbliższe rodziny i otrzymamy grupę liczącą jakieś 2 mln ludzi, których można umownie nazwać określeniem insiders. Następną grupę stanowią ludzie dbający o swoją wiedzę i w miarę uporządkowany światopogląd, których życie codzienne nieco wykracza poza pracę i typowe rozrywki. Siłą rzeczy ludzie z tej grupy mają wykrystalizowane poglądy a ewentualna zmiana nie jest prosta – jest światopoglądową rewolucją poprzedzoną zwykle długim procesem narastania wątpliwości i poszukiwań. Tę grupę nazwijmy umownie intelektualistami. Kolejna grupa to ludzie chętnie politykujący prywatnie, czy to w realu, czy w Internecie – umownie: amatorzy. Amatorzy i intelektualiści mają część wspólną, lecz wszystkich amatorów jest dużo więcej niż intelektualistów. Większość amatorów ma dość płytką wiedzęna temat wydarzeń politycznych, ich poglądy nie mają mocnych podstaw merytorycznych, biorą oni argumenty wprost ze środków masowego przekazu, a przy tym ten masowy przekaz traktują dość dosłownie. Brak im krytycznego podejścia do napływających informacji, często poważnie traktują tzw. „autorytety”, np. aktora czy piosenkarza, który demonstracyjnie opowiada się za daną opcją polityczną. Amatorzy często bardzo mocno emocjonalnie angażują się w dyskusje na rzecz opcji politycznej, z którą sympatyzują. Na pograniczu umownych intelektualistów i amatorów sytuuję blogerów politycznych. Intelektualiści i amatorzy to w sumie najwyżej 2-3 mln ludzi. Wprowadzę jeszcze jeden umowny termin na określenie wszystkich osób o dobrze zdefiniowanych sympatiach politycznych łącznie (czyli trzech wymienionych grup szczegółowych łącznie). Osoby te nazwę aktywnymi politycznie, a krótko będę o nich mówić: aktywni, ich przeciwieństwo to nieaktywni politycznie, czyli milcząca większość. Podsumowując to robocze oszacowanie: mamy 38 mln mieszkańców, w tym 31 mln uprawnionych do głosowania. Z tego 20 czerwca w wyborach wzięło udział 17 mln ludzi, a 14 mln nie skorzystało z tego prawa (frekwencja 55%). Dalej, posługując się przyjętym przeze mnie nazewnictwem, z 17 mln wyborców ok. 5 mln to aktywni politycznie, którzy podjęli decyzję wyborczą świadomie, kierując się swoim interesem lub silnym i jako tako umotywowanym przekonaniem (dla uproszczenia przyjmuję, że wszyscy aktywni konsekwentnie głosują); pozostałe 12 mln głosujących wyborców to ludzie nieaktywni politycznie.
Podkreślmy bardzo wyraźnie: większość dyskusji na argumenty, jakie by one nie były, cała ta nieustająca polityczna walka ostatnich lat toczy się w ramach co najwyżej 5 mln ludzi (myślę, że ta liczba prędzej jest przeszacowana niż niedoszacowana). W toku tych dyskusji zostały już nakreślone pewne pola dyskusji, punkty odniesienia, wspólny kod pojęciowy. Jeśli przykładowo pada hasło Cimoszewicz-Jarucka, to u osoby należącej do tych umownych 5 mln pojawiają się określone skojarzenia niezależne od tego, z którą opcją polityczną ta osoba sympatyzuje. Pojawia się więc skojarzenie z atmosferą wyborów 2005 roku, splotem interesów i konfliktów między głównymi siłami politycznymi: SLD, PO i PiS, przypomina się podstępny atak i dziwna kapitulacja, wreszcie wyłaniają się z pamięci narracje poszczególnych stron biorących udział w tym wydarzeniu. W tym kontekście jawi się nasza ocena tych narracji i ewentualne przyjęcie jednej z nich za prawdopodobną. Dla pozostałych Polaków hasło Cimoszewicz-Jarucka jest całkowicie puste. Jeśli nie wierzycie, to zróbcie eksperyment i zapytajcie o skojarzenia kilka osób, o których wiecie, że nie należą do aktywnych – nie należą do żadnej partii, nie pracują na kierowniczym stanowisku w administracji lub w korporacji, nie blogują, ani nie politykują namiętnie w innej formie. Możecie – tak jak ja – powiedzieć żartem, że robicie prywatną ankietę czy sondaż. Taka osoba w najlepszym przypadku będzie kojarzyła Cimoszewicza jako prominentnego polityka lewicy, który kiedyś pełnił jakąś ważną funkcję, a obecnie sytuuje się politycznie gdzieś na pograniczu SLD i PO. Jedna z indagowanych przeze mnie osób przyznała, że Cimoszewicza kojarzy z pełnioną kiedyś jakąś wysoką funkcją w państwie, i że ze zbliżonego kręgu oraz czasów kojarzy Mazowieckiego czy Oleksego.
Obr. 3. Terra incognita [źródło: Mouse-eater on deviantART]
Pewnie widać już, do czego zmierzam. Te 12 mln wyborców to terra incognita. Choćbyśmy stawali na głowie, to nie ma prostej metody, by do nich dotrzeć, wyłożyć im prawdę o stanie polskich spraw i przekazać naszą przejmującą troskę o przyszłość kraju. Problemem jest samo zainteresowanie ich dyskursem politycznym i przezwyciężenie barier pojęciowych. Do wielu z nich najłatwiej trafiają sensacje i skandale, łatwo ulegają stereotypom, a nie mają oni czasu i ochoty, by walczyć ze swoimi stereotypami. Do argumentów ważnych dla sporej części tej grupy należą kwestie obyczajowe i podejście do Kościoła. W latach dekoniunktury i ubożenia najważniejsze stają się kwestie ekonomiczne. Zwykli ludzie chcą bowiem przede wszystkim realizować swoje materialne aspiracje – mieszkanie, samochód, atrakcyjne wakacje; mieć pracę, ale też w miarę możliwości uniknąć konieczności pracy ponad siły.
W Polsce został przygotowany i dopracowany medialno-polityczny aparat, który pozwala sprawnie przekierowywać frustracje tych milionów wyborców tak, aby prawdziwe elity władzy trwały niezmiennie na swoim miejscu. Poszczególne osoby i projekty polityczne pełnią funkcję przedmiotową w politycznym teatrze. Klasycznym przykładem jest teatralny – jak okazało się po latach – wybór w 1995 między dwoma agentami SB, Wałęsą a Kwaśniewskim. A był to wybór, który wzbudził największe społeczne emocje w ciągu tych 21 lat – frekwencja w II turze wyniosła 68%. Innym klasycznym przykładem politycznego teatru jest UW – partia, która stopniowo przepoczwarzyła się w PO, a jednocześnie zachowała odłam równolegle lansujący projekty określane jako lewicowe (PD, później LiD), przy czym wszystkie te projekty funkcjonowały w ramach jednego kręgu interesów (wskazówka: poparcie udzielane temu kręgowi przez Gazetę Wyborczą). Kolejny przykład to chowanie i wyciąganie Lecha Wałęsy w zależności od bieżących potrzeb. W kluczowych momentach łatwo zauważyć zbieżność interesów wszystkich wymienionych frakcji. W ostatnich latach dobrze to widać we wspólnych i dopełniających się atakach na PiS.
Wyborca należący do grupy nieaktywnych zwykle łatwiej zmienia sympatie polityczne niż aktywny, ale jednocześnie jest w zasadzie poza zasięgiem naszego oddziaływania. Manipulacje mediów, choć dziś czytelne jak nigdy dotąd, w odniesieniu do nieaktywnych są nadal skuteczne. Dlatego właśnie są stosowane, nawet kosztem zdemaskowania i ośmieszenia całego oficjalnego przekazu w oczach bardziej świadomych odbiorców. Chodzi o to, że grupa aktywnych ma przekonania w dużej mierze autonomiczne. Osób o sympatiach pro-PO nie zniechęci nawet największa kompromitacja mediów, gdyż dla nich jest to po prostu wkład w zwycięstwo słusznej sprawy. Osoby o sympatiach pro-PiS są całkowicie zdystansowane od oficjalnego przekazu i zabieganie o ich sympatię jest traktowane jako bezcelowe, czyli zbędne. Stosuje się jedynie praktyki godzenia w morale sympatyków PiS przez poniżanie ich za pomocą przekazu w stylu Palikota, Wojewódzkiego czy Szkła kontaktowego i jego wiernych widzów zabierających głos na antenie, ale to już inny temat.
Motywy, które kierują elektoratami poszczególnych stronnictw politycznych, są oczywiście złożone, elektoraty te mają też określoną strukturę. Nie wchodzę w tym miejscu w te szczegóły, bo chodziło mi głównie o zademonstrowanie immanentnych trudności związanych z wymianą elit rządzących w ramach demokratycznego porządku. Trudności te mają zresztą charakter uniwersalny wykraczający poza dzisiejszą Polskę. Kwestię wymiany elit rządzących można jeszcze bardziej uogólnić. Elity rządzące w każdym miejscu, epoce i systemie politycznym mają tendencję do degeneracji przy jednoczesnym konserwowaniu systemu i próbach utrzymania się przy władzy za wszelką cenę. W kolejnych epokach zmieniają się tylko nazwy i metody, rośnie oczywiście stopień komplikacji systemu.
Znaleźliśmy się w punkcie, w którym starania części aktywnych – wyborców jednego stronnictwa politycznego – zbiegły się z procesami odnowy polskiego narodu trwającymi od dobrych kilku lat. Przejawem tych procesów był już pierwszy okres rządów PiS, które znacząco zmieniły dość zabetonowany do 2005 układ władzy w Polsce. Dziś aż trudno uwierzyć, że wcześniej pojawienie się w mainstreamie jakiegokolwiek newsa nieaprobowanego przez Michnika było praktycznie niemożliwe, że przez tyle lat obce służby mogły oficjalnie panoszyć się w sercu polskiego państwa pod płaszczykiem WSI. Osiągnęliśmy więc niemało. Ten proces odnowy został zachwiany w 2007 roku przez zmasowane działanie broniącego się układu, ale uzyskał nowy potężny impuls po katastrofie w Smoleńsku.
Mieliśmy nadzieję i całym sercem wierzyliśmy, że nadszedł czas, by polski naród już teraz, w I turze tych nadzwyczajnych wyborów prezydenckich, głośno i zdecydowanie przemówił własnym głosem, odrzucając zdegenerowane elity władzy, stąd postulat zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego w I turze. Danie Kaczyńskiemu tak silnej legitymacji społecznej bez najmniejszych wątpliwości miałoby wielką wagę zarówno dla porządkowania spraw wewnętrznych, jak i dla zewnętrznych potęg, które są zainteresowane ingerowaniem w nasze sprawy. Krótko mówiąc, władza w Polsce zostałaby zmuszona do większego uwzględniania w swoich planach interesów zwykłych ludzi i zaniechania osłabiającej państwo wojny z opozycją, a kraje zewnętrzne zostałyby zmuszone do większego liczenia się z interesem Polski w swoich kalkulacjach. Na takie rozwiązanie system okazał się jeszcze zbyt silny, a dynamika procesów społecznych w Polsce jeszcze za słaba.
Co osiągnęliśmy w I turze?
Przed I turą wyborów prezydenckich 2010 obie strony miały wygórowane oczekiwania. System wspierał swojego kandydata, Bronisława Komorowskiego, za pomocą mediów i części sondaży. Oficjalne sondaże publikowane przez TVN24 i Gazetę Wyborczą okazały się księżycowe. Na 2 dni przed wyborami dawały Komorowskiemu od 15% do 18% przewagi nad Kaczyńskim, co należy zestawić z 5% przewagi osiągniętej w wyborach. To bardzo duży błąd. A Gazeta Wyborcza zachęcała: „Gdyby takim wynikiem skończyło się głosowanie, to zamiast walki przed drugą turą zaczęłyby się wakacje.” Brzmi efektownie, ale od kiedy wynik wyborczy Komorowskiego ma decydować o czyichś wakacjach, z wyjątkiem jego własnych i ewentualnie jego ludzi? Czy Gazeta Wyborcza już oficjalnie robi za biuletyn PO?
Trzeba przyznać, że były też dostępne w mediach trafne sondaże, np. w TVP. Ciekawe jest to, że wiele nieoficjalnych sondaży, w tym wiele internetowych, dawało bardzo dużą przewagę dla Jarosława Kaczyńskiego. W tym przypadku trudno mieć zastrzeżenia, gdyż sondaże te nie rościły sobie pretensji do reprezentatywności (z jednym wyjątkiem, który stanowi Społeczna Inicjatywa Sondażowa), do jakiej są zobowiązane firmy przeprowadzające oficjalne sondaże.
Mamy do czynienia z sytuacją, w której przeważająca część mediów jest stronnicza na rzecz systemu. Nie jest to nic nowego. System od 21 lat w ten sposób zwalcza siły patriotyczne, wymyślając przy tym dla nas coraz nowsze obelgi: oszołomy, ciemnogród, zwierzęcy antykomuniści, genetyczni patrioci, ostatnio: moherowe berety czy mohery. Zmiana polega na tym, że do 2005 do mainstreamu nie miało prawa przebić się nic, co zakłócałoby ten przekaz, a zatem stronniczość mediów dla niezorientowanej osoby była praktycznie niezauważalna.
Po roku 2005 zmieniło się bardzo wiele. Już w 2005 redaktorem naczelnym Gazety Polskiej został Tomasz Sakiewicz. Po zmianie redaktora naczelnego Rzeczpospolitej z Grzegorza Gaudena na Pawła Lisickiego w 2006, gazeta ta z wtórnika Gazety Wyborczej przekształciła się w świetną i obiektywną gazetę. Świeży powiew wniósł początkowo po swoim powstaniu w 2006 Dziennik, który na stronach redakcyjnych z udawaną bezstronnością wspierał Tuska, ale dopuszczał też do głosu wielu publicystów niepoprawnych polityczne, jak choćby Macieja Rybińskiego. W telewizji mimo gwałtownych reakcji systemu pojawił się zupełnie nowy przekaz: kultowe programy Pod prąd, Misja specjalna, programy Pospieszalskiego, Wildsteina, Sakiewicza – to była nowa jakość. Katalizatorem zmian w świadomości społecznej jest też Internet. Nie da się już przemilczeć Nocnej zmiany, każdy z pomocą Internetu może łatwo dotrzeć zarówno do tego filmu, jak i do wielu wielu innych filmów demaskujących system. Mamy więc sytuację, w której stronniczość mediów staje się faktem dość łatwo dostrzegalnym. Dostrzeżenie tego faktu nie wymaga już długotrwałych poszukiwań, a tylko pewnej intelektualnej odwagi, wyjścia z utartych kolein myślowych.
Wspomniana wcześniej dynamika zmian społecznych oraz opisywane tutaj stopniowe przełamywanie monopolu mediów znajduje swoje odzwierciedlenie w wynikach wyborów. Przyjrzyjmy się na spokojnie liczbom bezwzględnym, by zrozumieć jak wielu Polaków wewnętrznie przełamało już propagandowy ucisk systemu oraz dostrzec, że – wbrew propagandzie – jest to proces wzrostu, a czas działa na naszą korzyść.
Liczba głosów na partie i kandydatów na prezydenta w milionach
wybory parlamentarne 2005: frekwencja – 40%; PiS – 3,2; PO – 2,8
wybory prezydenckie 2005, I tura: frekwencja 50%; Lech Kaczyński – 4,9; Donald Tusk – 5,4
wybory prezydenckie 2005, II tura: frekwencja 51%; Lech Kaczyński – 8,3; Donald Tusk – 7,0
wybory parlamentarne 2007: frekwencja – 54%; PiS – 5,2; PO – 6,7
wybory prezydenckie 2010, I tura: frekwencja 55%; Jarosław Kaczyński – 6,1; Bronisław Komorowski – 7,0
Zasadnicza część tego przyrostu od 3,2 mln zwolenników PiS w 2005 do 6,1 mln głosów oddanych na Jarosława Kaczyńskiego w 2010 to przyrost nie w grupie aktywnych, a w tej wielomilionowej szarej masie nieaktywnych, o których w gruncie rzeczy wiemy niewiele. Jest to wynik bardzo znaczący wobec faktu, że PiS jest partią antysystemową, z którą walczą wszyscy. Jako pierwsi nowy przekaz polityczny przyjmują osoby najbardziej intelektualnie odważne i otwarte. Proces zmian nie objął jeszcze tzw. lemingów, które najlepiej czują się w stadzie. Gdy to nastąpi, proces ten może przyjąć charakter lawinowy. Chcielibyśmy oczywiście, by to nastąpiło jak najszybciej. Jest to szczególnie ważne w warunkach ewidentnej dekoniunktury w zakresie bezpieczeństwa międzynarodowego. Geopolityczne wakacje się skończyły.
Konsekwencje I tury
Musimy cieszyć się tym, co udało się osiągnąć. Wbrew zaklinaniu rzeczywistości przez stronę medialno-rządową coraz trudniej będzie im ciągle obrażać wielomilionowy elektorat PiS, wysyłać go do kąta, rozbijać i pacyfikować. Ten elektorat jest polskim ogromnym kapitałem społecznym. To w jego rękach spoczywa dziś dziedzictwo naszej historii i odpowiedzialność za suwerenną Polskę. Naszym obowiązkiem jest wytrwać i sprawić, by coraz więcej Polaków zaczęło rozumieć, że polskość jest wspaniała i zachęcić ich do przejścia na naszą stronę. Byłoby jednak absurdem negowanie politycznych konsekwencji dzisiejszego stanu świadomości społecznej w Polsce takiego, jaki on jest. Nawet jeśli wiemy, że reguły gry są nieuczciwe.
Wybory są równoznaczne z nieodwracalnym podjęciem decyzji przez społeczeństwo w danym momencie i wszystkimi tego konsekwencjami. Polskie państwo można naprawiać albo nie. Nie da się tego przekładać na później, gdy Polacy wreszcie do tego dojrzeją. Kaczyńscy w latach 2005-2007 złożyli Polsce jednoznaczną propozycję: likwidacja wyprowadzania ogromnych pieniędzy z budżetu państwa, uzdrowienie korporacji prawniczej, ujawnienie agentów SB, ukrócenie przywilejów postkomunistów, podmiotowość na arenie międzynarodowej, ambitna reforma finansów publicznych przygotowana przez Zytę Gilowską, reforma służby zdrowia Zbigniewa Religi, bardzo ważne a mniej znane działania na rzecz ujednolicenia systemów informatycznych w administracji publicznej przy jednoczesnej likwidacji patologicznego uzależnienia od wiadomej firmy. W 2007 – niezależnie od szczegółowych analiz wyników wyborów – propozycja ta została jednoznacznie odrzucona. Po historycznym wydarzeniu w Smoleńsku w 2010 towarzyszyła nam tylko jedna myśl przewodnia: zakończyć spory i bratobójcze walki polityczne w imię ratowania suwerenności Polski. Wynik I tury i tym razem nie dał pozytywnej odpowiedzi społeczeństwa.
Daleki jestem od negowania zbiorowej mądrości narodu. Procesy społeczne biegną swoim torem, czy nam się to podoba, czy nie; czy je rozumiemy, czy nie. Prędzej czy później doprowadzą do przemian i konsekwencji, których dziś może nie umiemy przewidzieć. Wbrew propagandzie – to władza sprawowana przez PO prowokuje i nakręca konflikty w naszym społeczeństwie. Dekoniunktura ekonomiczna i rosnąca frustracja może doprowadzić do tego, że wymiana elit nastąpi w sposób bardziej burzliwy niż byłoby to możliwe, gdyby strona medialno-rządowa traktowała społeczeństwo poważnie i nie nadużywała tak bardzo swoich wpływów. A może czekają nas jeszcze inne niewyobrażalne zmiany.
Zalecenia przed II turą
„Kluczem do zwycięstwa, do ostatecznego zwycięstwa, bo te wybory nie są zakończone, jest nasza wiara, nasze przekonanie, że zwyciężyć można i trzeba.” Te słowa Jarosława Kaczyńskiego po zakończeniu I tury wyborów są dobrą ogólną podpowiedzią, jak zachować się w zaistniałej sytuacji.
Musimy jasno zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy nie tyle liczącą się, co wręcz potężną siłą społeczną. Cechujemy się na ogół odwagą w głoszeniu swoich poglądów, jesteśmy wręcz zahartowani w polemicznych bojach z przeciwnikami specjalizującymi się w manipulacjach, pyskówkach i obrażaniu. Kochamy Polskę, swoje rodziny i jesteśmy piękni. Tak, nie bójmy się tego powiedzieć. Wykreowano mit, według którego piękni to np. oślizgły pulpet Michał Figurski lub obleśny dziad Kazimierz Kutz. W programach telewizyjnych mogliśmy poznać tak spokojnych i ciepłych ludzi jak choćby Jan Pospieszalski czy Tomasz Sakiewicz, którzy nie używają brutalnych słów, ani nikogo nie obrażają. Jednak system skupia na nich swoją złość i kreuje ich na wcielenia zła, ludzi pełnych bezrozumnej nienawiści, i wreszcie brzydkich. Nie przypadkiem w prawie każdej relacji telewizyjnej dotyczącej wiecu patriotycznego czy wiecu zwolenników PiS muszą pojawić się ludzie brzydcy, którzy wykrzykują prymitywne obelgi pod adresem obecnej władzy. Ciekawe, że w takich kreacjach specjalizują się „przyjaciele z mediów” – redakcje TVN i Polsat. Cieszę się, że nie udała się prowokacja Palikota w Lublinie. Bardzo wymowne było zdjęcie prowokatora, który pokazywał do obiektywu fucka. Według planu to zdjęcie miało stać się w tej kampanii wyborczej symbolem zwolenników PiS, a stało się symbolem metod, które stosuje PO – twarz zacięta i arogancka, wyciągnięty środkowy palec i całkowity brak skrupułów w stosowaniu brudnych chwytów.
Obr. 4. 13.04.10, protest przeciwników Lecha Kaczyńskiego w Krakowie
Obr. 5. 09.06.10, mężczyzna, który miał stać się symbolem agresji zwolenników PiS. Gdy okazało się, że to mogła być prowokacja Palikota, sprawę błyskawicznie wyciszono [źródło: Gazeta Wyborcza]
Obr. 6. 10.05.10, Marsz Pamięci w Warszawie. Tego mainstreamowe media nie chcą wiedzieć, nie chcą widzieć, nie chcą słyszeć [źródło: Blogpress.pl]
Będą chcieli nas skłócić, rozbić i zniszczyć. My musimy zachować w sobie coś w rodzaju pozytywnej zawziętości. Ta zawziętość musi być ukierunkowana na osiągnięcie celu nadrzędnego – w pełni suwerennej Polski. Inne sprawy są drugorzędne, dawne krzywdy i urazy schodzą na dalszy plan. Wobec wyniku wyborów w I turze trzeba nastawić się na długi marsz, którego celem jest uzyskanie w przyszłym roku pełnej władzy w Polsce przez zjednoczone siły patriotyczne. Mój postulat zwycięstwa w I turze nie wynikał z arogancji czy chęci spektakularnego pogrążenia przeciwnika. Takie zwycięstwo byłoby oczywiście ważną demonstracją polityczną, o czym wcześniej wspominałem. Chodziło też o pokazanie przez społeczeństwo czerwonej kartki dla stosowania w polityce metod Janusza Palikota. Skoro nam się nie udało, to strona medialno-rządowa będzie czuła się upoważniona do dalszego stosowania tych metod. Wojownicze deklaracje sugerują, że po tamtej stronie jest wielka liczba osób, które lepiej czują się w wojnie na zniszczenie przeciwnika niż w sporach merytorycznych. Oni będą rozgrzewać emocje i dążyć do ostrej konfrontacji, my musimy odpowiadać spokojem i godnością, z wyrozumiałością ludzi mądrzejszych, rozumiejących więcej, patrzących dalej.
Niektórzy po naszej stronie podważają sens zwycięstwa Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Mówią, że ten polityk jest lepszy do rządzenia i lepiej, by poczekał do wyborów parlamentarnych, po których będzie prawdopodobieństwo, że zostanie premierem. Według tej koncepcji mała porażka PiS w wyborach prezydenckich może być dobrym punktem wyjścia do walki o zwycięstwo w wyborach parlamentarnych. To błędna strategia. Po pierwsze kandyduje się po to, by wygrać. Plan B wdraża się po ewentualnej porażce, nie wcześniej. Po drugie władza absolutna Platformy Obywatelskiej stanowiłaby ogromne zagrożenie dla Polski i dla wolności obywatelskich Polaków. Po trzecie (przypominam to) w tej walce nie chodzi o PiS ani o Jarosława Kaczyńskiego, tylko o to, by uczynić z Polski kwitnący i silny kraj. Do tego będzie potrzebna współpraca prezydenta i patriotycznego rządu. Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo mógłby zaszkodzić nienawistny i arogancki Komorowski, współpracując z destrukcyjną opozycją i mediami, które nagle przypomniałyby sobie o funkcji kontrolnej w stosunku do rządu.
Po tych zaleceniach ogólnych, chciałbym poświęcić kilka zdań na to, jak powinniśmy formułować pewne konkretne argumenty i reagować na pewne konkretne zarzuty. Nawiasem mówiąc, wcale nie uważam się za osobę cechującą się nadzwyczajną mądrością, by tego rodzaju zalecenia od siebie przekazywać. Te zalecenia to raczej efekt poświęcenia pewnej pracy na zebranie i uporządkowanie rozproszonych argumentów, które uznałem za szczególnie ważne i cenne w dzisiejszej sytuacji.
Na początek zwróćmy uwagę, że argumentacja naszych przeciwników jest starannie przemyślana i podstępna. Jest ona przygotowywana w formie swego rodzaju pułapek. Przykładem jest usilne kierowanie głównego ciężaru politycznych sporów w tej kampanii wyborczej na problem, czy Jarosław Kaczyński się zmienił naprawdę, czy też jego zmiana jest jedynie jakimś diabolicznym planem wymierzonym przeciwko Polsce. Pułapka polega na tym, że samo podjęcie dyskusji na ten temat jest przyznaniem, że spośród polskich polityków Kaczyński jest w jakiś szczególny sposób zobowiązany do zmiany, a może jeszcze lepiej by było, gdyby w jakiś poniżający dla siebie sposób odszczekał swoje dotychczasowe poglądy i może w ogóle zrezygnował z kandydowania w wyborach. Jeśli odpowiemy, że się nie zmienił, to zostanie to potraktowane jako przyznanie się, że próbuje on dojść do władzy na oszustwie. Jeśli odpowiemy, że się zmienił, to zarzucą nam brak konsekwencji i w ogóle po co nam PiS, skoro chce on być drugim PO.
Kluczem do prawidłowej odpowiedzi na to pytanie-zarzut jest zrozumienie przełomowego znaczenia katastrofy smoleńskiej. Oczywiście przeciwnik i tu ma gotowe argumenty. Po pierwsze maksymalnie obniża rangę tego zdarzenia, mimo że była to katastrofa niespotykana dotąd w dziejach, a jej symbolika była wręcz uderzająca. Próbuje się szybko przejść nad tą katastrofą do porządku dziennego, a za całe wyjaśnienie ma nam wystarczyć to, że piloci rzekomo podjęli ciąg bezrozumnych decyzji. Narrację o małym znaczeniu tej katastrofy dopełniają doniesienia o szokujących zaniedbaniach w prowadzonym śledztwie. No, a kto miałby przejmować się niedbałym śledztwem, skoro katastrofa była mało znacząca? Po drugie przeciwnik stosuje szantaż polegający na tym, że każde przypomnienie o tej katastrofie ma być równoznaczne z wykorzystywaniem ofiar do walki politycznej. Temu szantażowi nie możemy się poddać. Możemy odłożyć w czasie rozliczenie winnych zaniedbań poprzedzających katastrofę i zaniedbań w śledztwie dotyczącym katastrofy. Ale mamy prawo przypominać o randze i przełomowym znaczeniu katastrofy smoleńskiej dla polskiej polityki. Każdy Polak miał pełne prawo odczuć wstrząs i przeżyć wewnętrzną przemianę po tym zdarzeniu, tym bardziej miał do tego prawo brat naszego prezydenta. Myślę, że Jarosław Kaczyński zmienił się w tym sensie, że kroczy swoją drogą jeszcze pewniej i patrzy jeszcze dalej w przyszłość niż dotychczas. Nie tylko nie dał się zniszczyć, ale z polityka bardzo dobrego stał się politykiem perfekcyjnym i z pewnością groźnym dla tych, którzy za nic mają polską rację stanu.
IV RP była dobrą odpowiedzią z 2005 roku na nabrzmiałe problemy, które pozostały nam w spadku po reglamentowanej rewolucji 1989 roku. Czas jednak nie stoi w miejscu, priorytety się zmieniają. Katastrofa smoleńska zmieniła Polaków, a dowodu na to nie trzeba szukać. Był nim narodowy tydzień, w którym nasz ból przeżyliśmy z należną powagą i godnością. Strona medialno-rządowa na chwilę zrobiła się jakaś malutka, a jej główni przedstawiciele gdzieś się pochowali. Nadal mam w pamięci niekończące się kondukty, żałobną muzykę i setki tysięcy ludzi na Krakowskim Przedmieściu. Pytanie o to, czy Jarosław Kaczyński się zmienił jest więc źle postawione. Kaczyński daje nam po prostu aktualną odpowiedź na nową sytuację, w jakiej Polska znajduje się dziś, na bieżące problemy i zagrożenia. Tą odpowiedzią jest odrzucenie dawnych sporów na rzecz wspólnych działań na rzecz utrzymania suwerenności Polski.
Kolejny argument przeciwko Kaczyńskiemu polega na karkołomnym żonglowaniu pojęciami prawicy i lewicy. W skrócie brzmi to tak: my (PO/SLD) jesteśmy dobrą prawicą i dobrą lewicą, a oni (PiS) są złą prawicą i złą lewicą. W tej karkołomnej retoryce przymiotniki prawicowy, lewicowy w odniesieniu do PO i SLD mają być pochwałą, a w odniesieniu do PiS – przyganą.
Faktem politycznym stał się niepokojący sukces Napieralskiego. Nie niepokoi mnie to, że polska lewica może znowu liczyć na pokaźne zaplecze w społeczeństwie, ani nawet to, że zakulisowa współpraca PO i SLD może skłonić część wyborców Napieralskiego zorientowaną w tych grach do przepłynięcia do Komorowskiego w II turze. Chodzi o to, że kandydat stosunkowo mało znany, bez predyspozycji do urzędu prezydenta, mógł zostać tak znacząco wylansowany w ciągu tak krótkiego czasu. Zmiana poparcia z kilku do kilkunastu procent w ciągu ok. 2 tygodni jest ściśle skorelowana z jego intensywnym lansowaniem w telewizji. Niepokojąca jest w tym łatwość, z jaką można sterować społeczeństwem. Wynik Napieralskiego można potraktować jako niezwykle udany eksperyment systemu i sygnał, że takie metody będą nadal stosowane i doskonalone.
Pominę dywagacje na temat możliwej struktury elektoratu Napieralskiego. Jest jasne, że trzeba ten elektorat potraktować poważnie. Media chętnie propagują narrację, że Kaczyński kokietuje lewicę czy też stosuje umizgi do Napieralskiego. Słowa kokietować i umizgi są powtarzane często i z naciskiem, gdyż chodzi tu o manipulację językową. Są to usilne próby, by jedynemu poważnemu liderowi politycznemu w Polsce maksymalnie tej powagi ująć, choćby za pomocą rodzaju języka używanego w komentarzach.
Jarosław Kaczyński wypowiedział w Szczecinie słowa niezwykłe: „Niech nam mówią, że jesteśmy lewicowi. Może i po trosze jesteśmy. Dzisiaj zresztą warto używać tego słowa «lewica» właśnie, a nie postkomunizm. Bo stało się coś symbolicznego, zwrócili na to uwagę inni, ale ja to też Państwu powiem. W tej strasznej katastrofie zginęli także ludzie – i to ludzie dojrzali – z tego pokolenia, które było aktywne jeszcze w PRL, z tamtej formacji. I jest w tym coś, co ma wymiar symbolu i dlatego ja dzisiaj będę zawsze już mówił «lewica», nie będę używał tego słowa, którego sam używałem.” Od początku, gdy analizowałem katastrofę w Smoleńsku, nie dawał mi spokoju Jerzy Szmajdziński na liście ofiar. To ktoś z samego rdzenia tej formacji, która przez ostatnie 21 lat uważała się za spadkobiercę PZPR i prawowitego właściciela Polski. Nie ma możliwości, by ktoś z nich świadomie poświęcił Szmajdzińskiego. Ta ofiara realnie zmienia sytuację, ale są jeszcze inne sprawy. Po 21 latach tropienie winnych komunistycznych zbrodni przekształciło się w smutną farsę, ostatni agenci i byli funkcjonariusze SB powoli kończą swoje parszywe żywoty, IPN został brutalnie przejęty przez PO, a społeczeństwo jako całość nie bardzo rozumie, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi. Lech Kaczyński docenił i odznaczył tylu bohaterów Solidarności, ilu zdołał. Jeśli Polska zrobiła tak mało dla historycznej sprawiedliwości, to pozostanie to już na zawsze naszym wstydem wobec przyszłych pokoleń, ale nadrobić tego już się nie da.
Platforma Obywatelska tak bardzo już zaplątała się w żonglowanie terminami prawica i lewica, że lepiej, by to oni tłumaczyli się ze swoich poglądów, które tak skrzętnie ukrywali przez ostatnie lata podczas gdy media lansowały sztuczny termin postpolityka. Chcą mieć ciastko i zjeść ciastko. Szermują liberalizmem, ale wstydzą się zamiaru sprywatyzowania służby zdrowia i wytaczają w tej sprawie kuriozalny proces („program partii na stronie internetowej jest programem roboczym” – to jakaś kpina). Krytykują PiS za rzekomą lewicowość, ale ich zdaniem to Komorowski ma „naturalne” prawo do głosów lewicowego Napieralskiego, nawet nie musi o nie zabiegać. Dziwne to wszystko.
Trzeba przyznać, że ostatnie lata nie ułatwiały ludziom uporządkowania sobie pojęć prawicy i lewicy. Publicyści w imię realizacji politycznych zamówień miast wyjaśniać i porządkować pojęcia tylko wprowadzali coraz większy mętlik. Prawica to poszanowanie własności prywatnej w gospodarce oraz konserwatyzm obyczajowy. Lewica to dążenie do kontroli państwowej (współcześnie przyjęło to formę koncentrowania uprawnień kontrolnych i regulacyjnych w rękach coraz bardziej rozbudowanych urzędów, także ponadnarodowych) oraz liberalizm obyczajowy. PiS jest partią pod każdym względem prawicową. Troska o przetrwanie dużych zakładów w czasach dekoniunktury, o interes zwykłych ludzi, próby ukrócenia wszechwładzy oligarchów – to nie neguje prawicowych poglądów, jak usiłuje się nam wmawiać od lat. Może to być natomiast pole do dyskusji i współpracy z ideową lewicą. Ważne jest i to, że PiS przynajmniej otwarcie i odważnie formułuje swoje postulaty, natomiast PO tak kręci, że od lat nikt nie może doszukać się w polityce tej partii szumnie deklarowanego liberalizmu gospodarczego.
Pamiętajmy, że 10. kwietnia 2010 skończył się czas wstydu za patriotyzm w wolnej Polsce. Platforma Obywatelska straciła prawo, które zresztą sama sobie przyznała, do tego, by elektorat PiS wyzywać od moherów, wysyłać do kąta i pacyfikować. Szyderczy przekaz w stylu Palikota i Wojewódzkiego stracił swoją atrakcyjność i moc. Nowak z PO szydzący „Kłamstwo ma krótkie nóżki jak u kaczuszki” nie wygląda już na fajnego wesołka – jest żenujący. Poważni sympatycy PO przy tych wyskokach czują chyba takie zażenowanie, że tylko im współczuć. Pamiętajmy, że to nas cechuje godność, duma z Polski i poważne traktowanie spraw publicznych. Warto być sympatykiem PiS i zagłosować na Jarosława Kaczyńskiego.
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Przeczytałeś? Skomentuj!