Klip 1. Lech Wałęsa – Zaginione dokumenty. Ten klip przypomina w pigułce przebieg wypadków związanych z ratowaniem postkomunistycznego układu przed zdemaskowaniem. Głównym bohaterem jest Bolek (Lech Wałęsa), którym posłużono się do obalenia rządu Jana Olszewskiego pamiętnej nocy 04/05.06.1992. Warto zwrócić uwagę na to jak gorliwie wtedy wykonywali swoje podrzędne role Tusk i Pawlak – dzisiejszy premier i wicepremier. Dalsza część klipu od 02:10 dotyczy wykradania przez Bolka akt państwowych i mikrofilmów dotyczących swojej osoby.
Donald Tusk (rocznik 1957, 52 lata) i Waldemar Pawlak (rocznik 1959, 50 lat) mogliby być kolegami. Ich drogi polityczne zeszły się na chwilę w nocy 04/05.06.1992 w sejmowym gabinecie, gdzie grupa posłów pod kierownictwem ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy przygotowywała „gangsterski chwyt” – jak nazwał to sam Pawlak (paradoksalnie jedyny, którego ruszyło sumienie) – w celu obalenia rządu Jana Olszewskiego. Rząd ten w imię żywotnych polskich interesów był gotów naruszyć potężne interesy mafii, szemranego biznesu i obcych wywiadów, dla których teren Polski i jej państwowy majątek rozkradany na potęgę to było wtedy prawdziwe eldorado. W swojej determinacji Olszewski zamierzał ujawnić listy byłych agentów SB wśród czołowych polityków i to wystarczyło, by wywołać ogromną mobilizację niemal wszystkich stron sceny politycznej w celu zatrzymania tych działań. Przeciwnik był wtedy zbyt silny, a po zażegnaniu niebezpieczeństwa okopał się jeszcze mocniej. Warto jednak tamte wydarzenia stale przypominać, by wspomagać naturalną tendencję do wypływania prawdy na wierzch. Proces ten będzie drążył skałę tak długo, aż nie zostanie zakończony.
Na początku klipu słyszymy posła wywodzącego się z opozycji z czasów PRL, Kazimierza Świtonia, który wypowiedział słynne słowa: „Pragnę powiedzieć, że na drugiej liście jest pan prezydent jako agent Służby Bezpieczeństwa.” W istocie postępowanie Wałęsy zaczęło budzić wątpliwości u bardziej świadomych obserwatorów dość wcześnie. Problem polegał na tym, że pod koniec lat 80. Wałęsę kryli wszyscy: komunistyczna władza była żywotnie zainteresowana w uwiarygodnianiu swojego człowieka jako lidera opozycji, a zachodnim rozgłośniom radiowym nadającym po polsku brakowało szczegółowych informacji lub prowadziły własną grę. Niemała liczba osób autentycznie walczących z komuną w kluczowym roku 1989 i wyczuwających przekręt nie miała siły przebicia, by zahamować niedemokratyczne przejmowanie rzekomo demokratycznie wybieralnych 35% miejsc w Sejmie i 100% miejsc w Senacie przez Komitety Obywatelskie Wałęsy i niedopuszczanie kandydatów spoza kliki.
Jeszcze w czasie debaty telewizyjnej Wałęsa-Miodowicz 30.11.88 patrzyło się na Wałęsę z jakąś nadzieją, choć już wtedy mocno dawało do myślenia, że fala strajków z sierpnia 1988 była nieprzyjemnym zaskoczeniem nie tylko dla władz, ale i dla opozycji... A organizacja strajku wymagała rzeczywistej woli walki. Wtedy jeszcze częste były pacyfikacje przez ZOMO i wiadome konsekwencje dla liderów. Wałęsa, prowadząc swoją politykę, niczym już nie ryzykował w tym czasie (w rzeczywistości – jako człowiek służb – nigdy nie ryzykował). Większe wątpliwości, co do prawdziwego sensu gry prowadzonej przez „Solidarność” Wałęsy, wzbudziło już pokazane przez tv powitanie Wałęsy i Jaruzelskiego, gdy pierwszy raz spotkali się 18.04.89 – Jaruzelski: „Góra z górą...”, Wałęsa: „Tym razem chyba się nie rozejdziemy”, Jaruzelski: „Wszystko dla dobra Polski.” Całkiem możliwe, że ta gładka wymiana zdań była wyreżyserowana. Wszystko stało się jasne po odrażających próbach przepchnięcia rządu Kiszczaka, a potem po powstaniu rządu Mazowieckiego z resortami siłowymi obsadzonymi przez komunistów oraz po wyborze Jaruzelskiego na prezydenta. Lepiej zorientowani w prywatnych rozmowach wprost nazywali Wałęsę ironicznie Bolkiem. Tymi zorientowanymi, nawet częściej niż ideowi lecz często naiwni zwolennicy „Solidarności”, byli dobrze ustawieni myślący komuniści, ci sami, którzy środowisko młodych entuzjastycznych i nieświadomych przekrętu, jakiego są częścią, zwolenników dekomunizacji nazywali pogardliwie pampersami.
Zdanie o agenturalności Wałęsy rzucone z sejmowej trybuny przez Kazimierza Świtonia było ważne. W dzisiejszym nazewnictwie można by powiedzieć, że dokonało ono pierwszego nieznacznego wyłomu w oficjalnej narracji o pokojowym przekazaniu władzy opozycji przez reżim PRL – w rzeczywistości o żadnego przekazania władzy nie było, zmieniły się tylko formy administrowania Polakami. W artykule z 2007 Wyborcza w charakterystycznym ociekającym jadem stylu opisuje zdarzenia z 1992: „Poseł Sławomir Siwek z PC próbuje starego tricku – zgłasza wniosek o utajnienie obrad. W chwilę później Kazimierz Świtoń krzyczy z mównicy: «Prezydent Wałęsa jest na drugiej liście jako agent SB!»” Jak można usłyszeć, nie było żadnych krzyków, tylko Wyborcza – jak zawsze – broni agentów, sugerując, że zwolennicy ich ujawnienia to niebezpieczni maniacy. Interesujący jest fakt, że zdanie Świtonia wykreślono ze stenogramu obrad i to na wniosek... posła Jana Rokity. Na następny poważniejszy wyłom w narracji trzeba było czekać niestety aż 16 lat do ukazania się książki Cenckiewicza i Gontarczyka.
Przyjrzyjmy się roli jaką w wydarzeniach 1992 roku odegrali młodzi wtedy lecz gorliwi kandydaci na przyszłych namiestników Polski: Tusk i Pawlak. Będąc ledwo po trzydziestce, należeli wtedy do politycznej młodzieży. Podczas gdy mafioso Wałęsa organizował na zapleczu przewrót z potencjalnie niepewnymi klubami, inni mafiosi – Geremek, Kwaśniewski – zabezpieczali operację w Sejmie, o ich wsparcie Wałęsa nie musiał się martwić. Tacy ludzie jak Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, Jan Olszewski, z determinacją dążyli do prawdziwego oczyszczenia polskiej polityki i ponieśli za to wysoką cenę jako politycy – byli zwalczani za pomocą służb specjalnych (koordynował to płk Jan Lesiak, co udowodniono w sądzie w 2007), oczerniano ich w mediach zmonopolizowanych przez środowisko Michnika, byli w dużej mierze pozbawieni kontaktu ze społeczeństwem poprzez wykluczanie ich osób oraz idei z przestrzeni publicznej.
Jak widać w klipie, Tusk i Pawlak nawet przez chwilę nie mieli wątpliwości, po czyjej stronie stanąć. Dialogi jak z filmu sensacyjnego. Wałęsa: „Słuchajcie, bo jak nie przejdzie [Pawlak], to jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji.” Tusk: „Jak SLD nie skrewi, to przejdzie.” SLD miałoby skrewić? Żart? Niekoniecznie. Tusk na tym zebraniu zdominowanym przez graczy z wyższej ligi nie ma nic do powiedzenia, jest tylko takim gówniarzem z ambicjami. Toteż odzywa się nie dlatego, że ma coś ważnego do powiedzenia, ale by podkreślić swoje gorliwe zaangażowanie w tę sprawę i by nie zostało mu to zapomniane. Kto wie, może gdyby wtedy zdystansował się od tego szemranego towarzystwa, milcząc wyniośle, dziś nie byłby premierem. W każdym razie Tusk wolał nie ryzykować. By podkreślić swoją przynależność do grupy, poufale użył paragangsterskiego języka: „jak SLD nie skrewi”.
Ciekawie ogląda się także wylęknionego Pawlaka, gdy powtarza przed Wałęsą wyuczoną lekcję: „Potem, po powołaniu, składam podziękowanie, «sytuacja jest dramatyczna», wniosek o MSW i MON. I czyszczę sobie UOP.” Za chwilę wygłasza w Sejmie swoim charakterystycznym, dobrze znanym dziś tonem: „Sytuacja stała się dramatyczna.” Zapis narady został wykonany na potrzeby Wałęsy, który nie chciał, by – w przypadku ewentualnych problemów – całą odpowiedzialność za przewrót zrzucono na niego. Taśmy w żadnym razie nie miały przeniknąć do opinii publicznej. Przegrany pokątnie materiał VHS wyciekł przez niedbalstwo pewnych osób i determinację innych – za coś takiego łatwo można zostać „uciszonym”. Opinia publiczna poznała ten materiał z filmu Jacka Kurskiego Nocna zmiana z 1994, który został raz wyemitowany w publicznej tv w 1995 i do czasu upowszechnienia się Internetu i sieci P2P w bieżącej dekadzie był słabo dostępny. Dopiero gdy film stał się popularny, napisała o nim Wyborcza w swoim charakterystycznym nienawistnym stylu. Tymczasem w 1998 ukazał się album Kultu Ostateczny krach systemu korporacji z piosenką Lewy czerwcowy nawiązującą do Nocnej zmiany a w szczególności wyśmiewającą niewdzięczne zadanie, jakie otrzymał młody Pawlak. Kazik Staszewski nie bez ironii wtedy śpiewał: „Tak panie Waldku, pan się nie boi / Dwie trzecie Sejmu za panem stoi / Panie Waldku, pan się nie boi / Cały naród murem za panem stoi.” ... „Panie Waldku, pan się nie boi / Pan prezydent także za panem stoi.”
W klipie zwrócono uwagę także na postać Tomasza Bańkowskiego (Polski Program Gospodarczy, inaczej: Duże Piwo, czyli frakcja Polskiej Partii Przyjaciół Piwa Janusza Rewińskiego). Później Bańkowski dołączył do posłów z KLD w klubie poselskim Polski Program Liberalny, a po powstaniu PO w 2001 zapisał się do tej partii. W trakcie nocnej zmiany Bańkowski przemawiał: „Pan Waldemar Pawlak (...) mam nadzieję, że będzie w stanie sformułować rząd, który będzie służył dobrze Polsce Ludowej... Polsce... przepraszam [na sali śmiech, oklaski]”
Tusk i Pawlak w 1992 potwierdzili swoją przynależność do klubu zdrajców. Historia zatoczyła koło i w 2007 z błogosławieństwem emerytowanego już Bolka-Wałęsy ponownie gorliwie przyłożyli się do przerwania działania patriotycznego rządu. Tym razem był to rząd Jarosława Kaczyńskiego. Tym razem Tusk przeszedł kilka szczebli wyżej w hierarchii i został namaszczony na mafiosę z pierwszego szeregu, może nawet myśli, że coś rozgrywa. Zwróćmy uwagę, że Pawlak był na tym etapie znacznie wcześniej, a mianowicie w czasie swoich 33 dni po obaleniu rządu Olszewskiego oraz w latach 1993-1995. Jakikolwiek jest dziś prawdziwy cel Tuska, widać na zdrowy rozsądek, że nie da się wziąć odpowiedzialności za swoje rządy przed historią i jednocześnie sprawować funkcję premiera tak nieudolnie jak Tusk. Nawet jeśli dziś maska PR-u i osłona medialna względnie dobrze działa, to z perspektywy jakiś 5 lat nędza i błazeństwo rządu Tuska będą już całkowicie oczywiste.
Moim zdaniem nie należy łudzić się, że afera hazardowa i afera stoczniowa wyczerpują repertuar tego rządu. Sytuacja w Polsce dziś intensywnie zmierza w kierunku samowoli mafii oraz służb (polskich i obcych) charakterystycznej dla lat 90. Dla doświadczonego obserwatora wykrycie afer przez ostatnią zdolną do tego służbę, czyli CBA, nie jest zaskoczeniem, a w udostępnionych stenogramach zwraca uwagę nie głupota uczestników zdarzeń, którą kłamliwie podkreśla oficjalna propaganda. Zwraca uwagę raczej ich uzasadnione poczucie bezpieczeństwa i bezkarności. Podobnie było w latach 90., gdy złapany gangster wysokiej rangi ze śmiechem oznajmiał oficerowi śledczemu lub prokuratorowi, że za kilka dni go wypuszczą. I rzeczywiście, po kilku dniach przychodziło z góry polecenie zwolnienia pod byle pretekstem, a nadgorliwy glina czy prokurator był w najlepszym razie odsuwany od sprawy. Jeśli dalej był zbyt dociekliwy, to sam prosił się o poważne kłopoty, których początkiem było zdegradowanie czy utrata pracy. Nieliczne w porównaniu z rozmiarami procederu, lecz nagłaśniane, policyjne akcje przeciwko gangom były w rzeczywistości elementem wojny gangów. Przypomina się też „Pershing”, który będąc szefem największego polskiego gangu odpowiedzialnym za wiele morderstw, odsiadywał 4-letni wyrok w komfortowych warunkach, kierując swoim imperium z więzienia.
W latach 00. bossowie zalegalizowali swoje mafijne kapitały i ulokowali je w legalnym biznesie. Początek rządów zdrajców Tuska i Pawlaka to dla tych „biznesmenów” – jak pokazują afery – sygnał do powrotu na większą skalę do macierzystej branży. O ile jednak prominentni politycy SLD pełnili w ówczesnych rozgrywkach funkcję podmiotową, o tyle politycy PO są dziś tylko miernymi wykonawcami przygotowującymi grunt dla powrotu „prawowitych” administratorów Polski rodem z PZPR-SLD. Przygotowanie to polega na wprowadzaniu do służb specjalnych ludzi pracujących dla SLD i KGB, m.in. z rozwiązanego przez rząd PiS WSI, oraz likwidacji CBA. To jest dziś prawdziwy cel i jedyny sens sprawowania funkcji premiera przez Tuska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Przeczytałeś? Skomentuj!